niedziela, 30 października 2011

When Harry met Sally

Jesień to idealna pora na oglądanie filmów. Oczywiście wszyscy fani tej czynności z pewnością stwierdzą, że każdy czas temu sprzyja, ja sama jestem podobnego zdania, jednak jesień wręcz sama zagania nas przed telewizory. Pierwszym powodem jest oczywiście nowa ramówka wszystkich stacji telewizyjnych, które po letnim wałkowaniu wszelkich możliwych powtórek, od września zewsząd atakują nas nowymi tytułami lub kuszą klasykami gatunku. Z drugiej strony chodzi oczywiście o nastrój - po upalnym, choć nie zawsze, lecie nadchodzą zimniejsze wieczory, szybciej się ściemnia, więc siłą rzeczy odpada wiele aktywności, które są chlebem powszednim w okresie wakacyjnym. Tymczasem odtwarzacz DVD i domowa filmoteka przychodzą nam na ratunek, stając się cudownym wypełniaczem tych ponurych jesiennych dni (chociaż dzisiejsza pogoda jest absolutnym zaprzeczeniem tej teorii).

Takim sposobem wraz z moim Lubym postanowiliśmy odświeżyć klasyki gatunku komedii romantycznej. W ruch poszły tytuły z głównym rolami Hugh Granta, Toma Hanksa, Julii Robert czy Meg Ryan... I na tej ostatniej stanęło wczoraj. Już sama okładka świadczy o tym, że "Kiedy Harry poznał Sally" to idealny tytuł na jesienny wieczór.

Tak naprawdę niedawno oglądałam tą akurat produkcję (mówię "niedawno", w rzeczywistości jednak było to prawie rok temu... przywilej starszych ludzi tak perfidnie skracać czas), ale i tak miło było kolejny już raz przypatrywać się Meg Ryan w jednej z jej najlepszych ról. Dobrze też wrócić pamięcią do czasów, gdy jej usta nie zaznały botoksu, a charakterystyczny męski chód dodawał uroku. Znając jednak niemalże na pamięć każdą ze scen, większą część filmu skupiałam się nie na samej akcji lecz na garderobie głównej bohaterki (a jakże by inaczej...). Gdybym obejrzała go kilka lat temu, w myślach wyśmiewałabym dziwaczne żakiety i okropne spodnie w fatalnym fasonie. To jedne z tych ubrań, których znalezienie w lumpeksie nie zajmuje dłużej niż 30 sekund od wejścia - nikt takich rzeczy już nie nosi. Wczoraj jednak dostrzegałam w nich coś więcej niż tylko paskudztwo - i wbrew pozorom w jesienno/zimowych kolekcjach jest mnóstwo podobieństw do stylizacji Sally.

Ta stylizacja utwierdziła mnie w przekonaniu, że muszę w końcu zakupić muchę!

Mój faworyt. :) Oczywiście jeszcze dziś przed południem byłam w H&M, żeby raz jeszcze poprzymierzać filcowe kapelusze. Co z tego, że kiedyś zrezygnowałam z tego zakupu - niestety gdy coś mnie zainspiruje, ciężko jest zagłuszyć potrzebę zakupu. ;) 

Całe szczęście, że gruby sweter z warkoczami już posiadam, zawsze to jedna rzecz mniej do kupienia. ;)


Tak naprawdę gdyby wyciąć niektóre sceny i pozbyć się dziwacznych fryzur, stylizacje pokazane w filmie byłyby bardzo na czasie. W najnowszych kolekcjach mnóstwo jest ubrań w identycznym klimacie, niektóre są jakby żywcem wzięte z wieszaków (np. brązowa marynarka ze zdjęcia powyżej). A ponieważ ostatnimi czasy zachwycam się cieplutkimi jesiennymi ciuchami, tym przyjemniej oglądało mi się sam film. :)


Zdjęcie słabej jakości, ale mam nadzieję, że da się tutaj zauważyć te spodnie z wysokim stanem połączone ze swetrem - bomba!!!


Nie doczekaliście się co prawda żadnej opinii o samym filmie, ale myślę że tego typu klasyki nie potrzebują żadnej rekomendacji. Takie filmy się kocha albo nienawidzi, chociaż nie znam żadnego takiego chłodnego i bezuczuciowego osobnika, któremu nie zdarza się wracać z sentymentem do tytułów sprzed lat. Tymczasem ja już wybieram kolejny klasyk na przyszły weekend. :)

Wszyscy fani - jutro premiera! :) Doczekaliśmy się!


Udanego długiego weekendu!

PS. Gdyby któraś z Was miała problem z zachęceniem chłopaka do tego filmu, polecam zaprezentowanie jednej ze scen:


Ciężko przejść obok czegoś takiego obojętnie. ;)


niedziela, 23 października 2011

But it flew away from her reach, so she ran away in her sleep...

Kurczę, co piosenka z nowej płyty Coldplay, to się nadziwić nie mogę, że zespół o tak ściśle sprecyzowanym stylu muzycznym może mnie jeszcze zaskoczyć. Każda piosenka jest tak podobna, a jednak tak różna. Ta sama gitarka, fortepianik, Chris też ten sam - a jednak wszystko inne i coraz fajniejsze. I chociaż jest kilka sztamopwych hitów, które zawsze będą w czołówce ich piosenek, to jednak z chęcią przesłucham sobie nową płytkę. :) Warto, zdecydowanie warto.

Wstęp to raczej taki "nawiasik", bo nie o Coldplay chciałam pisać. :) Dziś należycie świętowałam mój prywatny Dzień Ogara i z ogromną satysfakcją położę się zaraz do łóżeczka, obejrzę zaległy serial i bez skrupułów pójdę spać. :) Dzięki nieoczekiwanej (ale BARDZO przeze mnie wybłaganej) zmianie planów na dzisiaj udało mi się ogarnąć mnóstwo spraw "z tygodnia", na które do tej pory nie miałam czasu (nikt mi nie powie, że praca domowa z angielskiego czy projekt zaliczeniowy z Zarządzania produkcją jest ważniejszy niż najnowszy odcinek "Prosto w serce"!; tak - oglądam to nałogowo :D). Lubię mieć takie flow i od rana do wieczora wszystko sobie porządkować, czy to w główce, czy na papierze, czy na twardym dysku... Co prawda moja wiedza z zakresu obsługi programu Microsoft Project daleka jest od "dopuszczającej", to jednak dzień był wyjątkowo produktywny i pracowicie spędzony. I jeszcze odważyłam się wychylić nochal poza dom i pobiegać, mimo zimowej aury na zewnątrz! Gdybym miała, nagrodziłabym siebie żelkami z Tesco... niestety nie mam. :D (swoją drogą, bieganie w dresowych rajtkach przy 4st. przypłacę pewnie choróbskiem, ale co tam... Na szczęście mam pod ręką zimową czapkę z Zakopanego (kiedyś Wam zaprezentuję, świetna jest! :D) i teraz grzeję sobie uszy i łepetynę futerkiem prosto spod Giewontu (żeby nie powiedzieć, że futerkiem Bacy, hehe).


Kolejna sobota i kolejne gotowanie. :) Jak zapowiadałam - tym razem "poszłam w słone", czego efektem były:
  • zupa-krem z porów i ziemniaków
  • zapiekanka dyniowo-grzybowa z kurczakiem
  • ciasto gruszkowo-imbirowe *
* takie zboczenie zawodowe wanna-be cukiernika :)
Trochę zniechęciło mnie pierwsze poważne podejście do dań obiadowych - przyzwyczaiłam się do ochów i achów wydawanych przez gości kosztujących moje ciasta czy torty, tymczasem zupa i zapiekanka najwyraźniej były tylko... poprawne. Mój wewnętrzny Narcyz mówi stanowcze nie, bo ego niepołechtane wystarczająco, a potrzeba perfekcji niezaspokojona... Więc następne podejście pewnie za rok. :D No, może za 3 kwartały... Nie popadajmy w przesadę, conie.


Jedno jednak ciekawe doświadczenie wyniosłam z wczorajszego gotowania - por jest mega fotogenicznym warzywem. :) I Chociaż spłakałam się przy krojeniu, a ręce do dziś zajeżdżają nieprzyjemnym "porowym" zapachem, to jednak roślina ta okazała się bardzo wdzięcznym modelem. :) Zielony wygrywa na całej linii.


Poza tym weekend przebiegł spokojnie. Wczoraj jeszcze zdążyłam odwiedzić teatr miejski ŻAK - przedstawienie "Dzieci innego Boga" w wykonaniu uczestników różnych edycji You Can Dance (zdanie-wabik, wiedzą how to make money). Fajnie było popatrzyć z bliska (mówię z bliska, bo siedziałam na środkowym miejscu w pierwszym rzędzie :D) na te wszystkie wygibasy (mam nadzieję, że żaden fan tańca nie czyta mojego bloga - inaczej jestem spalona), chociaż było dość krótko, a po spektaklu człowiek zastanawiał się, gdzie te "dzieci", gdzie "innego", a gdzie "Bóg". ;)

Dobra, kończę swoje wywody, inaczej z mojego bezstresowego oglądania serialu nic nie wyjdzie - spanie ważna rzecz. ;) Kolejny tydzień przede mną, kolejne wyzwania, hej przygodo! (ciągle jestem pod wpływem Disney'owskich klimatów po niedawnej wizycie w Disneylandzie) Życzę udanego tygodnia! Aaaa jeszcze jedno - podaję link do swojego profilu na Szafa.pl, mam do sprzedania to i owo, może komuś coś przypasuje. ;) szafa.pl klik!

Kwintesencja wakacji AD 2011. Dla takich chwil się żyje.


PS. W piątek z mym Lubym oglądałam kolejny dobry film - recenzja na dniach. :) Ktoś obejrzał w końcu "Wolność słowa" po mojej zachęcie? ;)
PS2. Po przeczytaniu opublikowanej już notki dochodzę do wniosku, że ktoś powinien mi wyłączyć przyciski nawiasów. Taaaa...


czwartek, 20 października 2011

It's the way I'm feeling

Uświadomiłam sobie ostatnio bardzo istotną rzecz (uwaga, czas na wyznanie!). Jestem... totalną fanką dwóch rzeczy - gotowania i mody. I jakkolwiek głupio to brzmi, dla mnie to bardzo istotne odkrycie. :) Od roku błąkam się po tej Polibudzie, na tym całym Zarządzaniu, cały czas sobie myśląc - co dalej? Do tej pory uważałam, że nie mam żadnych sprecyzowanych zainteresowań i że nie mam bladego pojęcia, z czym chciałabym związać przyszłość (oprócz tego, że z jakimś fajnym facetem). Tymczasem to, co być może jest ścieżką dla mnie, jest tuż pod moim nosem - bo gdzie, jak nie w kuchni czuję się dobrze? I co, jak nie moda, sprawia mi taką frajdę? Wiem, jakieś 90% populacji kobiet może o sobie powiedzieć to samo, ale I don't care. Możliwości są teraz nieograniczone, jeśli dodać do tego zapał, czas i przede wszystkim - pomysł. Dla mnie liczy się to, że powoli w głowie zaczynają jakieś pomysły kwitnąć i straszliwie mnie to cieszy. Dodając do tego moją zajawkę z projektem Politechnika Fashion (zapraszam :)), z czystych kalkulacji wychodzi, co tak naprawdę mnie uszczęśliwia.


Na zdjęciu powyżej - idealny sposób na chill. Gazetka, coby się pozachwycać ciuchami (tak naprawdę tylko ją przeglądam, a później kupuję następną - wzrokowiec ze mnie do bólu) i żeli z Tesco. :D Polecam!

W związku z moim epokowym odkryciem, spodziewajcie się nudnych postów o rajtkach (kocham "Żabcię" z Przepisu na życie!), torebkach, stylizacjach, które mi się podobają i takie tam. :P 

Krótki post, ale "żeby nie było, że nie ostrzegałam", postanowiłam się nowinami podzielić. Tymczasem zawijam do spania, w brzuchu burczy mi niemiłosiernie, więc żeby uniknąć nocnego podjadania, lepiej po prostu pójść spać. ;) W sobotę robię podejście do dań słonych - w słodkich już się wyćwiczyłam, dlatego postanowiłam się przemóc i zacząć działać na innym polu. Mówię "przemóc", bo jeśli chodzi o słone dania to należę do tych tchórzy, którym posmakowanie "czegoś nowego" przychodzi z wielkim trudem, a jako kucharka muszę danie wypróbować, czy doprawione, czy odpowiednio ciepłe itd. itd. No nic, czas działać. :) Poza tym weekend zapowiada się bardzo milutko - słodkie nicnierobienie. A za tydzień bieg PG, także ogólnie dzieje się, dzieje. :)

Udanego weekendu!


Dopiero przed chwilą przesłuchałam, ale mega podoba mi się klimat teledysku. :) Piosenka raczej krótka, ale wpada w ucho. Przede wszystkim jednak podoba mi się obecny styl Rihanny, niebo a ziemia jeśli chodzi o jej poprzedni. Mówiąc "styl" mam na myśli nie tylko ciuchy, ale też sposób kręcenia teledysków, efekty, a przede wszystkim - kolorystyka. Po "Only girl" to chyba jej najlepszy teledysk. :)


niedziela, 16 października 2011

This magic, this drunken semaphore and I

Od poprzedniej notki minęły już dwa tygodnie, ale przyznam otwarcie, że nie próżnowałam. :) Rok akademicki wystartował już po całości, pierwsze koło zaliczone piątkowo, więc jakoś idzie. :) Dodatkowo zaliczyłam przygodną pracę w Filharmonii (hehe) i, co najważniejsze, ruszyłam z moim projektem Politechnika Fashion. Cieszy mnie ta sprawa niezmiernie, bo w końcu mam w co ręce włożyć - po nieudanych próbach poszukiwania pracy, obawiałam się marnotrawienia wolnego czasu, którego mimo studiów i dodatkowych zajęć językowych jednak trochę mam. Na szczęście, jak do tej pory, jaram się tym bardzo, a co najlepsze - jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, więc myślę, że prędzej znudzi mnie nadmiar roboty, niż nadmiar nudy. :) Ale tak ogólnie to mam nadzieję, że nic mnie nie znudzi, bo byłoby trochę słabo. :D


Moje zeszłotygodniowe królestwo. :) To powoli staje się tradycją, że urodzinowe menu dla mojej siostry należy DO MNIE. I takim sposobem zeszłą sobotę spędziłam w kuchni. Powinnam raczej powiedzieć, że sobotni wieczór, bo ten dzień zaczął się dla mnie około godziny 15:00, kiedy po piątkowym Dniu Taniego Wina powstałam z otchłani. ;) Niemniej gotowanie to cudowne zajęcie i nie straszne mi były te godziny (6 dokładnie) spędzone przy tzw. garach. Im częściej coś pichcę i im więcej komplementów z tego tytułu słyszę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w końcu mam jakąś zajawkę, która daje mi mnóstwo satysfakcji i radości. A że do tej pory specjalizowałam się raczej w deserach, to w najbliższym czasie mam zamiar postawić na dania słone (a najbliższa okazja może okazać się jeszcze bliższa niż bym tego sobie życzyła tj. nadchodząca sobota). 


Punktem głównym menu był oczywiście tort. Postawiłam na to, co sama najbardziej lubię - czyli tort śmietanowo-owocowy, jako że czekoladowe nie bardzo mi podchodzą. Piña colada wydała mi się odpowiednim wyborem i, zdaniem gości, okazała się strzałem w dziesiątkę. :) Tydzień później, spędzając dzisiejszą niedzielę na zaległym prasowaniu, z rozmarzeniem wspominałam ten smak, musząc się jednak zadowolić lodami Algidy. ;)


Wyczynem było dowieźć wszystkie ciasta (3 sztuki) na miejsce "imprezy", jako że piekłam w domu, a urodziny wyprawiane były u rodziny (siostra połączyła swoje urodziny z urodzinami kuzynki ;)). Polskie drogi nie były zbyt przychylne, ale jakoś dałam radę. :D


To zaś chwila przełomowa - mój pierwszy sernik w życiu. :) Wyszedł idealny, tak jak podane było w przepisie (oczywiście wszystkie czerpałam z ukochanej Kwestii Smaku), chociaż dobór owoców był już moją inwencją twórczą, a w sumie wynikiem przymusu - zdobyć dużą ilość smacznych truskawek o tej porze roku - zbyt ambitne przedsięwzięcie. :D



Et voila! Pozostało tylko zdmuchnąć świeczki, nie zdmuchując przy tym dekoracji. ;) Jakoś się udało.

A tak z innej beczki... Coraz częściej myślę teraz o zbliżającej się zimie. Jesień tegoroczna to raczej bardzo krótka i bardzo przejściowa pora roku, jako że w październiku mieliśmy jeszcze lato, a dwa tygodnie później nastały już siarczyste mrozy. Wychodząc rano, jadąc autem na zajęcia staram się nacieszyć tym, że samochód odpala za pierwszym razem, że da się otworzyć bagażnik (zimą nieraz jest zmrożony warstwą śniegu i lodu), że nie muszę przeznaczać kilku(nastu) minut na odśnieżanie... Dużo by tak wymieniać. Jednocześnie myślę sobie o tej zimie "do Świąt" i cieszę się tym wszystkim. To zabawne, że do Wigilii nic nie jest mi straszne, żaden mróz, odśnieżanie, ślizgawka na chodniku czy odmrożone kończyny. A gdy mija świąteczna przerwa, zaczyna się ten cały nowy rok, jak ręką odjął moją odwagę i cierpliwość - dni wleką się w nieskończoność, jest mi zimno i źle. Jakby zupełnie zmieniła się pora roku, a przecież to cały czas ta sama zima. Idealny przykład na to, jak punkt widzenia zmienia się wraz z pozycją siedzenia. :) 

Także mroźna pora roku do Świąt to dla mnie czas oczekiwania i celebracji, z super hiper mega ekstra happy endem trwającym 24-31 grudnia. A potem to już... czarna rozpacz. Na szczęście mamy jeszcze październik (słowo "jeszcze" jest tu bardzo wskazane, bo załamuje mnie tak szybki upływ czasu...). Za chwilę idę się cieszyć ostatnimi wieczorami, kiedy biegając nie przymarznę do asfaltu (chociaż tak naprawdę trochę zaniedbałam ostatnio swój jogging, ale 28.10 startuję w biegu PG, także muszę się wziąć za siebie :D). Tak, jestem nudziarą, ale czasem muszę sobie troszkę pozrzędzić. :)



Zawsze dodaję jedną piosenkę, powyższa męczyła mnie od pewnego czasu, ale nigdy nie chciało mi się jej odnaleźć. Tymczasem powinnam jeszcze polecić Wam piosenkę Tony'ego Bennett'a z Lady Gagą (tak, LUBIĘ JĄ MEGA!) - a więc zachęcam do przesłuchania. Świetna! :)


niedziela, 2 października 2011

The Freedom Writers Diary

Niedzielny wieczór w trakcie roku akademickiego zwykle poświęcam na ogarnięcie się przed nadchodzącym tygodniem, a dokładniej na nadrobienie tego, czego nie zrobiłam przez ostatnie dni - porządek w pokoju, szafie lub też prasowanie. To ostatnie zawsze umilam sobie jakimś filmem. Dziś było podobnie, z jedną jednak różnicą - postawiłam na bardziej ambitne kino niż to zwykle bywa. Mając do wyboru obyczaj z Sandrą Bullock a zalatujący "podróbą" film "Wolność słowa", mimo wszystko wybrałam to drugie. Myślę, że to był idealny film na ten moment życia - początek kolejnego roku akademickiego.

Chociaż nie uczę się wśród gangów, naładowanych broni i absolwentów poprawczaków, to jednak film wydał mi się bardzo bliski. Uogólniając jego przekaz, mowa tutaj o zmianie na lepsze. Że wszystko, siłą woli i ciężką pracą, można odmienić. Ten film z 2007 roku to inspirująca opowieść o nauczycielce, która postanowiła zrobić coś więcej dla swojej pierwszej, wyjątkowo trudnej i opornej na nauczanie, klasy. Starając się chociaż częściowo wpłynąć na losy swoich uczniów, Erin Gruwell, vel. Miss G (postać autentyczna), w rzeczywistości odmienia ich życia na zawsze, sprawiając, że zupełnie inaczej spojrzeli na świat, swoich rówieśników i przede wszystkich samych siebie. Mimo, że fabuła jest bardzo zbliżona do kultowych "Młodych gniewnych", to jednak zachęcam do obejrzenia tego filmu. Mnie osobiście wzruszył i poruszył, już od pierwszej sceny (była naprawdę "ostra" i od razu wprowadziła mnie w klimat i tematykę filmu). Jak sobie myślę, że to wszystko dzieje się naprawdę naokoło czy też chociażby w tych całych USA, to naprawdę trudno mi w to uwierzyć. W końcu obracam się w zupełnie innym środowisku i gdyby mnie umieścić w tym filmie, to pewnie siedziałabym na zajęciach wśród białych, zdolnych studentów, z przerażeniem patrzących na klasę Miss G. I tak właśnie się zastanawiam, w kontekście tego, jacy ci uczniowie naprawdę byli - czy w dzisiejszych czasach w młodych ludziach też drzemie tyle siły walki, potrzeby solidarności i więzi? Czy to tylko fikcja literacka/filmowa? Nie wiem, może to ja mam tak złe zdanie o współczesnej młodzieży, ale wątpię, żeby wszyscy młodzi mieli tak bogate życie wewnętrzne. Na pewno na bohaterów filmu wpłynęły ich przeżycia i doświadczenia, to fakt niezaprzeczalny, jednak ich postawy wskazują, że nawet przed tą wielką przemianą czuli i myśleli dużo więcej, niż spodziewałabym się po współczesnych nastolatkach. Mam wrażenie, że współcześnie poza gadżetami, imprezami i swobodą większość nie ma żadnych celów ani ambicji.

Pewnie brzmi to wszystko dziadowato, ale po obejrzeniu filmu naszło mnie na takie przemyślenia, jak to z nami, młodymi obecnie jest. W sumie nigdy nie miałam większej styczności z tak trudną młodzieżą, jak ta przedstawiona w filmie, jednak niewątpliwie sama odczułam różnicę między gimnazjum a liceum, a teraz także studiami. Ta, siłą rzeczy, "posegregowana" społeczność jest zupełnie inna niż tak, z którą miałam do czynienia we wcześniejszych etapach edukacji. I pamiętam do dziś moje odczucia a propos rówieśników z klasy - że są ambitniejsi niż poprzedni znajomi, że są dużo bardziej kulturalni, że mają jakieś pasje, cele, do których stale dążą. Ale tych najwytrwalszych znam tylko kilku, może nawet jednego. Gdy pomyślę sobie o drodze, jaką przechodzili uczniowie Miss G, to zastanawiam się, jak daleko w ich sytuacji zaszłabym ja sama. Skąd brać tyle siły i odwagi? Czy miałabym ich w sobie wystarczająco?

Jak już mówiłam, film idealnie wstrzelił się w czasie - zaczynam drugi rok studiów, przede mną kilka większych zadań do wykonania i przede wszystkim decyzja do podjęcia, jedna z ważniejszych w życiu. A "Wolność słowa" pokazuje, że wszystko to jest do zrealizowania, jeśli tylko ma się wystarczająco uporu. Mam nadzieję, że nigdy mi go nie zabraknie (na co, jak do tej pory, raczej się nie zanosi).

Ależ mnie na głębszą rozkminę naszło. :) Mam nadzieję, że to nakłoni kogoś z Was do obejrzenia filmu, bo jest godny polecenia. Być może moją opinię "wspomagają" wątki osobiste, ale kto wie, może ktoś z Was będzie miał podobnie. Tymczasem życzę dobrej nocy i udanego tygodnia, dla niektórych dopiero pierwszego z powrotem na uczelni (Politechnika Gdańska zagnała mnie do nauki tydzień wcześniej niż inne uczelnie).