niedziela, 18 grudnia 2011

Cause I'm having a good time, having a good time!

Święta, Święta i po... robocie. :) Im bliżej do Świąt, tym ciężej zebrać się do kupy, żeby zrobić cokolwiek ku chwale mojej edukacji. Tak jak w zeszłym tygodniu (no, może tydzień przed tym zeszłym tygodniem...;)) mogłam siąść o każdej porze dnia i nocy i wykrzesać z siebie kilka(naście) stron projektu i Bóg wie czego, tak teraz czas przelatuje mi przez palce jak za dawnych, dobrych, pierwszorocznych czasów. Zrzucam to wszystko na świąteczne klimaty, które powoli wdzierają się w moje życie i dlatego staram się nie mieć wyrzutów sumienia. :) Raz kozie śmierć, conie.


Na tą właśnie świąteczną atmosferę zrzucam też winę za zaistnienie na moim blogu tak dawno nie widzianych zdjęć z kategorii "auto". :) Jak by to można określić ich motyw przewodni - mam, to se majtam, czyli studium włosów mych.

Wracając jednak na te bardziej egzystencjonalno-życiowe tematy, to grudzień zleciał mi tak niewyobrażalnie szybko, że dopiero dzisiaj, gdy na mojej wiosce padał śnieg, dotarło do mnie, że faktycznie czegoś mi ostatnio brakowało i wiem już, czego - mrozów. :) Tygodnie pędziły jeden po drugim i tak naprawdę do dzisiaj jakoś nie odczuwam zmiany czasu na zimowy, że robi się wcześnie ciemno, ani tego, że ogólnie mamy już praktycznie ZIMĘ. Ostatnimi czasy myślami byłam dłuuuugo po Świętach, czyli w SESJI, która również nadejdzie tak szybko, jak Boże Narodzenie. 7 egzaminów i 2 mega projekty do zdania wydają się czymś niemożliwym na chwilę obecną, ale lubię sobie mówić, że nie z takich głębokich *up udawało mi się jakoś wykaraskać. :) Słowem klucz jest tutaj jednak to "jakoś", bo z racji ambicji na przyszłoroczne stypendium jakość na poziome "JAKOŚ" jest zdecydowanie niezadowalająca i dlatego chcę uruchomić wszystkie możliwe motorki w *upci i zasuwać jak nigdy. ;pp


Tak więc listopad i grudzień do dzisiaj upłynęły mi przede wszystkim na ogarnianiu wszystkiego. Jednak po czwartkowej imprezie zatęskniłam za stanem nicnierobienia, czystego konta i totalnego braku roboty i dlatego z utęsknieniem wyczekuję tych magicznych kilku dni między sesją a nowym semestrem, kiedy to mam zamiar obijać się do granic możliwości i bawić się do upadłego. :) Wspominając jednak o czwartkowych wojażach muszę przyznać, że dawno nie bawiłam się tak dobrze i tak mocno i tak studencko, mając tu jednak na myśli same dobre rzeczy. :) No, może znajdzie się kilka wyjątków (idąc na imprezę integracyjną z parlamentem uczelnianym NIE MÓW ZA DUŻO - taka rada cioci Hani), ale tak czy siak - już zacieram rączki na powtórkę.


Chyba na tyle mam dla Was dzisiejszego przekazu. Nie odzywałam się dawno, ale miałam fazę na modę (w sumie nadal mam, ale się opanowuję) i nie chciałam tutaj mieszać za bardzo tą dziedziną (jednak oddzieliłam to zainteresowanie od tego bloga, zakładając osobną stronę - adresu nie podam, ale odnalezienie go jest banalnie łatwe :P). Ale jak patrzę na daty to tam również ucichłam... Może nastąpiło jakieś chwilowe wypalenie, nie wiem... Wkrótce jednak nadejdą te całe Święta i na pewno kilka zdjęć na kartę pamięci wpadnie. :) Np. dzisiaj, bo dziś wieczór misja pierniki w drugiej odsłonie - po wczorajszych kruchych, przyszedł czas na te miękkie, alpejskie, z nadzieniem. :))


Życzę owocnych przygotowań do Tego Jedynego Dnia w Roku (określanego przez mojego Lubego największym oszukaństwem na świecie - szykujemy się kilka(naście) tygodni na 4godzinne spotkanie) i wytrwałość w kolejkach do kas. ;))


Buźka!




czwartek, 17 listopada 2011

Nadmiar a brak i jak sobie z tym radzić



Relaks. Dziś wieczór (noc) czas na relaks. O wyspaniu się nie ma mowy, ale to pierwszy wieczór od kilku dni (a wydaje się, jakby tygodni...), kiedy nie muszę na następny dzień zrobić czegokolwiek. Cudowny to czas, włączyć serial, na który nie znalazłam "luki" w planie dnia jak dotąd... Czwartki są cudowne. :) Zajęcia kończę o 10 i resztę mam absolutnie GDZIEŚ. Zwykle wykańcza mnie podróż autobusem, która wlecze się w nieskończoność, ale wizja wolnego popołudnia/wieczoru jest zbawienna.


Prawda jest taka, że ten krótki wstęp powyżej może świadczyć o moim przemęczeniu i przesyceniu, a tymczasem jest zupełnie inaczej. Ostatnie trzy dni to prawdziwy kalejdoskop, czas płynie mega szybko, a jednak niedziela 13.11 wydaje mi się tak bardzo odległa, że sobie nie wyobrażacie... Nie wiem, z czego to wynika, ale mam pewien pomysł - chyba z tego, że w końcu mam ręce pełne roboty i jestem z tego powodu naprawdę szczęśliwa. Dawno nie użyłam tego słowa w okolicznościach innych niż nowo kupione buty/spodnie/sukienka. I chociaż dzisiaj też mogłabym go użyć w tym znaczeniu (moja sukieniunia nieustannie zachwyca), to wiem, że w rzeczywistości nie kolejne wydane pieniądze mnie cieszą i to nowość, dawno niezaznana w moim przypadku. :) Bo nie mówię tutaj też o satysfakcji, nie tylko. Pierwszy raz od nie wiem, jak dawna, spełniam się w tym, co robię. Kto by pomyślał, że studiując zarządzanie, które męczy mnie niezmiernie, znajdę sobie "na boku" coś, co sprawi, że nawet te bzdurne przedmioty wchodzące w program studiów nie zrujnują mi mojego nastawienia.


Dawno też nie miałam tyle roboty, co teraz. Na dodatek w skład tej "roboty" wcale nie wchodzi (na razie) nauka, więc poniekąd obawiam się zbliżającej się wielkimi krokami sesji. Mam jednak wrażenie, i tu się raczej nie mylę, że im więcej ma się na głowie, tym więcej ma się czasu. Paradoks, to prawda, ale w moim przypadku się sprawdza. Moja koleżanka zadała mi ostatnio pytanie "jak ty to robisz?" i chociaż poczułam się przez to nieco staro, jak jakaś matka Polka, która dokonuje Bóg wie czego (taka jakby Hanka Mostowiak; btw. pokój jej duszy!), ale jednak zrobiło mi się miło, że przynajmniej z boku wyglądam na ogarniętą. :) Fakt jest, że na początku takiego zgiełku zadań ciężko jest z własnego punktu widzenia zauważyć w tym wszystkim jakąś organizację, harmonię, jednak po czasie i po takich słowach od kogoś z zewnątrz, dochodzę do wniosku, że faktycznie jakoś godzę ze sobą to wszystko. Jak na razie.

Wieczór - ideał! + gazetka i byłoby jak w niebie.

Moje szczęście jest tym większe, że przede wszystkim powoli dopinam swego - pierwszy rok studiów najnormalniej w życiu przebimbałam. Bo co z tego, że uczyłam się dodatkowo angielskiego (jak zwykle zresztą) lub dostawałam dobre oceny... Tak naprawdę nie robiłam zbyt wiele, a czas przelatywał mi między palcami. Wracałam do domu i całymi godzinami oglądałam seriale, buszowałam po sieci, przeglądałam kwejka itd. Pewnie w porównaniu z innymi, nie było to jakoś nadzwyczajnie czasochłonne, ale sama ze sobą czułam się źle. Pamiętam, jak kuzynka na 19-ste urodziny (przed studiami) składała mi życzenia, abym "wykorzystała studia w pełni, bo to ostatni dzwonek, aby korzystając z garnuszka rodziców rozwijać się i bawić". Tymczasem kolejna seria House MD czy Gossip Girl na pewno donikąd by mnie nie zaprowadziła, a garnuszek rodziców nie zostałby jakoś bardzo naruszony (z ich punktu widzenia nie taka zła ta opcja).



Nie wiem, jak to jest z Wami, ale w moim przypadku taki nawał roboty (pomijając naukę) jest najlepszym lekarstwem i najlepszą odskocznią od listopadowej chandry, przymrozków i nieustającego mroku za oknem. Tak naprawdę nie zauważam, kiedy dzień zamienia się w noc i odwrotnie, bo w ciągu dnia (zwłaszcza pon.-śr.) moje chwile na dworzu to przemieszczanie się między wydziałami na PG. Tak czy siak, nie zamieniłabym tego napiętego terminarza na ten pusty sprzed roku. Jestem pedantką, a dzięki ograniczonemu czasowi i liczbie zadań na "TO-DO-LIST" wszystko mam w miarę poukładane, więc przeżywam pedantyczną ekstazę (już nie będę używała tu tego "mocniejszego" synonimu, ale generalnie wiecie, o co kaman ;)). A jak już połechcę sobie swój pedantyzm tym porządkiem, a ego efektami tego zorganizowania i zaangażowania, to zawsze przychodzi taki moment, jak ten dzisiaj, kiedy bez skrupułów włączę swój serialik i wzorem przyzwyczajeń sprzed roku, pozwolę, aby te 44 minuty przeleciały mi przez palce. I wcale nie denerwuje mnie to, że muszę wybierać między serialem a nadrobieniem zaległości w prasie (ostatnio stałam się wielką fanką magazynów, dawno tego u mnie nie było). W końcu zawsze znajdzie się chwila w autobusie czy na wykładzie, aby nadrobić wszelkie zaległości ze świata gazet. :)




Mam nadzieję, że tej jesieni/zimy Wy także znajdziecie sobie jakieś zajawki, które pozwolą Wam zapomnieć o kryzysie i stale rosnącej cenie benzyny. W gruncie rzeczy, na to wszystko znajdzie się sposób jeśli tylko człowiek się ogarnie. :) A nie ma lepszej metody na więcej czasu niż jego brak. 




PS. Dopóki zajawki nie znajdziecie, zachęcam na wybranie się do kina. :) Poza "Jeden dzień", który TRZEBA obejrzeć, "Listy do M." też dają radę.





sobota, 5 listopada 2011

Nadchodzi zima zła

Robiąc zdjęcia do tego posta wyciągałam kolejno ostatnio kupione rzeczy i z lekkim rozbawieniem zauważyłam, że wszystkie mają jedną wspólną cechę - są ultrachłodoodporne. Bawi mnie to tym bardziej, że mając 5 listopada w kalendarzu, pogoda do tej pory rozpieszcza nas całkiem całkiem (znając życie, jutro będzie lodowato, po wykrakałam - biorę to na siebie!). O tej porze 12st. w dzień? Jakiś żart. Na południu jeszcze lepiej - 15st. (niech im niebiosa jakoś wynagradzają zwiększoną zachorowalność na raka i powodzie). Mimo to moja podświadomość chyba chce przechytrzyć los i tak kieruje mną podczas zakupów, że kończę ze stertą swetrów, futerek i ocieplaczy. Zobaczymy, jak na tym wyjdę, chociaż nie powiem - wizja tych 30st. mrozów utwierdza mnie w słuszności moich działań. :) 


Opisując poszczególne przedmioty ze zdjęć, zaczynam od mega cieplutkiego swetra z warkoczami. Upolowany w ciucholandzie, idealnie wpasowuje się w obecne trendy i w mój zamiar oszczędzania (kosztował jakieś 12zł). Te wieśniackie, jak pewnie pomyślicie, skarpety to mój nieodłączny element ubrania "podmokowego" - gdy wracam z zajęć i przebieram się w dresik (a jakże), pierwsze po co sięgam to te dziergane przez jakąś góralkę skarpety. :) Mówię góralkę, bo przywiozła mi je mama z Zakopanego. W gruncie rzeczy nijak mają się do naszej stolicy Tatr, bowiem opatrzone były etykietą "Made in China", ze wzmianką "overknees" - co jest zabawne zważywszy na ich długość ledwo przekraczającą 1/3 łydki. :)

Przechodząc do następnego zdjęcia, już wyobrażam sobie te myśli "ale siara", które wpadną Wam do główek. :) Tak, ja też przez ostatnie sezony wyśmiewałam wszystkie posiadaczki butów "emu", które podążały ulicami miast nie zważywszy na niemiłosiernie powyginane pięty i totalnie zjechane podeszwy. Zawsze zastanawiałam się, jak to jest być tak koślawą - bo nieraz wyglądało to przekomicznie. A jednak w tym roku obudziła się we mnie niepohamowana chęć dołączenia do grona tych wszystkich panien. Na pewno swoje macki działała w tym wspomniana wcześniej podświadomość - nie wiem, skąd u mnie taka zachcianka, ale pomimo ogromnych starań i tak wylądowałam przy kasie z pudełkiem nowych Emu. Czasami jednak wychodzi ze mnie tzw. "meciara" i nie potrafiłam odmówić sobie zakupu oryginalnych butów. Ilekroć sprawdzam saldo konta bankowego, nachodzi mnie myśl, że chyba zwariowałam przeznaczając tyle pieniędzy na parę kamaszy, które zdaniem mojego Lubego wyglądają jak wkładki do butów narciarskich/snowboardowych (gdy zobaczył mój nabytek, usłyszałam "no, wkładki do butów już masz, teraz czas na resztę - wiązania, deskę"). Dodatkowo co rusz nerwowo sprawdzam, czy buty już wyginają się na piętach - po dwóch (trzech?) dniach chodzenia jeszcze się trzymają. :) Podsumowując całą przygodę z Emu, wydałam kilkaset złotych na buty, które ma co druga dziewczyna na ulicy i które można kupić za ok.25zł, wolny czas natomiast spędzam wyczekiwaniem, aż się rozwalą. :) Taaak, to bardzo logiczne i zrozumiałe. Pomimo tych wszystkich niedogodności, nie zmieniłabym decyzji o zakupie. Są tak ciepłe, że chodzę w nich cały czas i dzięki nim wyczekuję pierwszych mrozów (do czasu, gdy zaliczę pierwszą chlapę i moje buty zamienią się w basen). 


Rudy komin (H&M) i czapka z Zakopanego (kolejny prezent od mamy) wyglądają jak komplet i są bardzo udanym zestawem. I chociaż nie miałam możliwości założyć ich razem (w przeciwieństwie do Emu, czapa z taką ilością futra, wełny i Bóg wie czego, raczej nie przepuszcza powietrza zbyt skutecznie), to jestem przekonana, że będą bardzo oryginalnym akcesorium na zbliżającą się zimę. Mówiąc oryginalnym wyobrażam sobie te wszystkie spojrzenia przechodniów wyrażające nic innego jak komiczny śmiech (śmiechu w postaci dźwięku również się spodziewam), jako że czapka jest ogromna i mówiąc ładnie nawiązuje do zamierzchłych czasów PRL. :) Jednak jej właściwości grzewcze przeważają szalę na stronę "będę ją nosiła" i mam zamiar ignorować wszelkie śmichy-chichy. ;)


Kolejny prozimowy nabytek to etola ze sztucznego futerka (H&M, a jakże). Jak zwykle znalazłam sposób, jak się wycwanić i z dwóch must-have zrobić jeden. :) Oczarowały mnie swetry z wszytymi wstawkami ze sztucznego futerka typu:

 
 

Jednocześnie chciałam kupić klasyczną futerkową etolę i używać jej jako szalika:


Ameryki pewnie nie odkryłam, ale wystarczy kupić etolę i według uznania nosić ją jak na zdjęciach powyżej lub rozłożoną, przypiętą od spodu agrafkami, jako wstawka do rozpinanego swetra czy marynarki. :) (aby uzyskać efekt jak z wcześniejszych zdjęć).


Ostatnim zakupem w klimacie zimowym był sweter z H&M (a jakże). Jakże dorośle i "rozsądnie" się poczułam, gdy pierwszy raz w życiu zwróciłam uwagę na materiał. Nigdy lub bardzo rzadko biorę pod uwagę ten czynnik zakupu, a tym razem kierowałam się tylko nim. Od dawna czaiłam się na sweter z nowej kolekcji z plecionym jak warkocz kołnierzem (klik!). Trochę się naczekałam, ale w końcu dopadłam go w sklepie. Cena obiecująca, ale po przymierzeniu entuzjazm gdzieś zaginął - na wieszaku ubranie wyglądało fatalnie, rozciągało się pod ciężarem klipsów antykradzieżowych... Zrezygnowałam z zakupu, a przy następnej wizycie w H&M trafiłam na wyprzedaż sweterków na dziale dziecięcym - tym razem trafiłam na ten ze zdjęcia powyżej, przeceniony na 30zł (z 99,90zł, więc nieźle) i z dodatkiem angory. :) W dotyku jest mega mięciutki, ten drugi w ogóle się nie umywa. Jakość obu na pewno nie powala, ale jednak angora to angora (co z tego, że 5%, hehe :D). 

Zabawne, w poście chciałam pisać o czymś zupełnie innym niż moda, a jednak rozpisałam się chyba za bardzo... Przynajmniej nie jestem gołosłowna kiedy pisałam Wam kilka notek temu, żebyście się spodziewali inwazji modowych newsów. :) Tymczasem życzę udanego wieczoru i jutrzejszej niedzieli. Ja spędzam ją aktywnie - Gdańsk Biega. :) Po ostatnim Biegu PG (zeszły piątek) i poprawieniu swojego wyniku na 5km o całe 4 minuty, znów poczułam potrzebę częstszego biegania. I chociaż pogoda skutecznie mnie zniechęca (wieczorem, kiedy biegam, jest już naprawdę zimno, pomimo tych "upałów" za dnia), to staram się nie tracić werwy i biegać. Czasem idzie bardzo opornie, ale raz na kilka razy zdarza jestem tak mega zadowolona i tak świetnie się czuję, że jestem w stanie przeboleć wszystkie niedogodności byle od czasu do czasu poczuć się tak wybieganą. :)

Na koniec piosenka z nowej płyty Coldplay - jak na mnie przebiła "Every teardrop is a waterfall" jakieś 1000 razy. :) Enjoy!





niedziela, 30 października 2011

When Harry met Sally

Jesień to idealna pora na oglądanie filmów. Oczywiście wszyscy fani tej czynności z pewnością stwierdzą, że każdy czas temu sprzyja, ja sama jestem podobnego zdania, jednak jesień wręcz sama zagania nas przed telewizory. Pierwszym powodem jest oczywiście nowa ramówka wszystkich stacji telewizyjnych, które po letnim wałkowaniu wszelkich możliwych powtórek, od września zewsząd atakują nas nowymi tytułami lub kuszą klasykami gatunku. Z drugiej strony chodzi oczywiście o nastrój - po upalnym, choć nie zawsze, lecie nadchodzą zimniejsze wieczory, szybciej się ściemnia, więc siłą rzeczy odpada wiele aktywności, które są chlebem powszednim w okresie wakacyjnym. Tymczasem odtwarzacz DVD i domowa filmoteka przychodzą nam na ratunek, stając się cudownym wypełniaczem tych ponurych jesiennych dni (chociaż dzisiejsza pogoda jest absolutnym zaprzeczeniem tej teorii).

Takim sposobem wraz z moim Lubym postanowiliśmy odświeżyć klasyki gatunku komedii romantycznej. W ruch poszły tytuły z głównym rolami Hugh Granta, Toma Hanksa, Julii Robert czy Meg Ryan... I na tej ostatniej stanęło wczoraj. Już sama okładka świadczy o tym, że "Kiedy Harry poznał Sally" to idealny tytuł na jesienny wieczór.

Tak naprawdę niedawno oglądałam tą akurat produkcję (mówię "niedawno", w rzeczywistości jednak było to prawie rok temu... przywilej starszych ludzi tak perfidnie skracać czas), ale i tak miło było kolejny już raz przypatrywać się Meg Ryan w jednej z jej najlepszych ról. Dobrze też wrócić pamięcią do czasów, gdy jej usta nie zaznały botoksu, a charakterystyczny męski chód dodawał uroku. Znając jednak niemalże na pamięć każdą ze scen, większą część filmu skupiałam się nie na samej akcji lecz na garderobie głównej bohaterki (a jakże by inaczej...). Gdybym obejrzała go kilka lat temu, w myślach wyśmiewałabym dziwaczne żakiety i okropne spodnie w fatalnym fasonie. To jedne z tych ubrań, których znalezienie w lumpeksie nie zajmuje dłużej niż 30 sekund od wejścia - nikt takich rzeczy już nie nosi. Wczoraj jednak dostrzegałam w nich coś więcej niż tylko paskudztwo - i wbrew pozorom w jesienno/zimowych kolekcjach jest mnóstwo podobieństw do stylizacji Sally.

Ta stylizacja utwierdziła mnie w przekonaniu, że muszę w końcu zakupić muchę!

Mój faworyt. :) Oczywiście jeszcze dziś przed południem byłam w H&M, żeby raz jeszcze poprzymierzać filcowe kapelusze. Co z tego, że kiedyś zrezygnowałam z tego zakupu - niestety gdy coś mnie zainspiruje, ciężko jest zagłuszyć potrzebę zakupu. ;) 

Całe szczęście, że gruby sweter z warkoczami już posiadam, zawsze to jedna rzecz mniej do kupienia. ;)


Tak naprawdę gdyby wyciąć niektóre sceny i pozbyć się dziwacznych fryzur, stylizacje pokazane w filmie byłyby bardzo na czasie. W najnowszych kolekcjach mnóstwo jest ubrań w identycznym klimacie, niektóre są jakby żywcem wzięte z wieszaków (np. brązowa marynarka ze zdjęcia powyżej). A ponieważ ostatnimi czasy zachwycam się cieplutkimi jesiennymi ciuchami, tym przyjemniej oglądało mi się sam film. :)


Zdjęcie słabej jakości, ale mam nadzieję, że da się tutaj zauważyć te spodnie z wysokim stanem połączone ze swetrem - bomba!!!


Nie doczekaliście się co prawda żadnej opinii o samym filmie, ale myślę że tego typu klasyki nie potrzebują żadnej rekomendacji. Takie filmy się kocha albo nienawidzi, chociaż nie znam żadnego takiego chłodnego i bezuczuciowego osobnika, któremu nie zdarza się wracać z sentymentem do tytułów sprzed lat. Tymczasem ja już wybieram kolejny klasyk na przyszły weekend. :)

Wszyscy fani - jutro premiera! :) Doczekaliśmy się!


Udanego długiego weekendu!

PS. Gdyby któraś z Was miała problem z zachęceniem chłopaka do tego filmu, polecam zaprezentowanie jednej ze scen:


Ciężko przejść obok czegoś takiego obojętnie. ;)


niedziela, 23 października 2011

But it flew away from her reach, so she ran away in her sleep...

Kurczę, co piosenka z nowej płyty Coldplay, to się nadziwić nie mogę, że zespół o tak ściśle sprecyzowanym stylu muzycznym może mnie jeszcze zaskoczyć. Każda piosenka jest tak podobna, a jednak tak różna. Ta sama gitarka, fortepianik, Chris też ten sam - a jednak wszystko inne i coraz fajniejsze. I chociaż jest kilka sztamopwych hitów, które zawsze będą w czołówce ich piosenek, to jednak z chęcią przesłucham sobie nową płytkę. :) Warto, zdecydowanie warto.

Wstęp to raczej taki "nawiasik", bo nie o Coldplay chciałam pisać. :) Dziś należycie świętowałam mój prywatny Dzień Ogara i z ogromną satysfakcją położę się zaraz do łóżeczka, obejrzę zaległy serial i bez skrupułów pójdę spać. :) Dzięki nieoczekiwanej (ale BARDZO przeze mnie wybłaganej) zmianie planów na dzisiaj udało mi się ogarnąć mnóstwo spraw "z tygodnia", na które do tej pory nie miałam czasu (nikt mi nie powie, że praca domowa z angielskiego czy projekt zaliczeniowy z Zarządzania produkcją jest ważniejszy niż najnowszy odcinek "Prosto w serce"!; tak - oglądam to nałogowo :D). Lubię mieć takie flow i od rana do wieczora wszystko sobie porządkować, czy to w główce, czy na papierze, czy na twardym dysku... Co prawda moja wiedza z zakresu obsługi programu Microsoft Project daleka jest od "dopuszczającej", to jednak dzień był wyjątkowo produktywny i pracowicie spędzony. I jeszcze odważyłam się wychylić nochal poza dom i pobiegać, mimo zimowej aury na zewnątrz! Gdybym miała, nagrodziłabym siebie żelkami z Tesco... niestety nie mam. :D (swoją drogą, bieganie w dresowych rajtkach przy 4st. przypłacę pewnie choróbskiem, ale co tam... Na szczęście mam pod ręką zimową czapkę z Zakopanego (kiedyś Wam zaprezentuję, świetna jest! :D) i teraz grzeję sobie uszy i łepetynę futerkiem prosto spod Giewontu (żeby nie powiedzieć, że futerkiem Bacy, hehe).


Kolejna sobota i kolejne gotowanie. :) Jak zapowiadałam - tym razem "poszłam w słone", czego efektem były:
  • zupa-krem z porów i ziemniaków
  • zapiekanka dyniowo-grzybowa z kurczakiem
  • ciasto gruszkowo-imbirowe *
* takie zboczenie zawodowe wanna-be cukiernika :)
Trochę zniechęciło mnie pierwsze poważne podejście do dań obiadowych - przyzwyczaiłam się do ochów i achów wydawanych przez gości kosztujących moje ciasta czy torty, tymczasem zupa i zapiekanka najwyraźniej były tylko... poprawne. Mój wewnętrzny Narcyz mówi stanowcze nie, bo ego niepołechtane wystarczająco, a potrzeba perfekcji niezaspokojona... Więc następne podejście pewnie za rok. :D No, może za 3 kwartały... Nie popadajmy w przesadę, conie.


Jedno jednak ciekawe doświadczenie wyniosłam z wczorajszego gotowania - por jest mega fotogenicznym warzywem. :) I Chociaż spłakałam się przy krojeniu, a ręce do dziś zajeżdżają nieprzyjemnym "porowym" zapachem, to jednak roślina ta okazała się bardzo wdzięcznym modelem. :) Zielony wygrywa na całej linii.


Poza tym weekend przebiegł spokojnie. Wczoraj jeszcze zdążyłam odwiedzić teatr miejski ŻAK - przedstawienie "Dzieci innego Boga" w wykonaniu uczestników różnych edycji You Can Dance (zdanie-wabik, wiedzą how to make money). Fajnie było popatrzyć z bliska (mówię z bliska, bo siedziałam na środkowym miejscu w pierwszym rzędzie :D) na te wszystkie wygibasy (mam nadzieję, że żaden fan tańca nie czyta mojego bloga - inaczej jestem spalona), chociaż było dość krótko, a po spektaklu człowiek zastanawiał się, gdzie te "dzieci", gdzie "innego", a gdzie "Bóg". ;)

Dobra, kończę swoje wywody, inaczej z mojego bezstresowego oglądania serialu nic nie wyjdzie - spanie ważna rzecz. ;) Kolejny tydzień przede mną, kolejne wyzwania, hej przygodo! (ciągle jestem pod wpływem Disney'owskich klimatów po niedawnej wizycie w Disneylandzie) Życzę udanego tygodnia! Aaaa jeszcze jedno - podaję link do swojego profilu na Szafa.pl, mam do sprzedania to i owo, może komuś coś przypasuje. ;) szafa.pl klik!

Kwintesencja wakacji AD 2011. Dla takich chwil się żyje.


PS. W piątek z mym Lubym oglądałam kolejny dobry film - recenzja na dniach. :) Ktoś obejrzał w końcu "Wolność słowa" po mojej zachęcie? ;)
PS2. Po przeczytaniu opublikowanej już notki dochodzę do wniosku, że ktoś powinien mi wyłączyć przyciski nawiasów. Taaaa...


czwartek, 20 października 2011

It's the way I'm feeling

Uświadomiłam sobie ostatnio bardzo istotną rzecz (uwaga, czas na wyznanie!). Jestem... totalną fanką dwóch rzeczy - gotowania i mody. I jakkolwiek głupio to brzmi, dla mnie to bardzo istotne odkrycie. :) Od roku błąkam się po tej Polibudzie, na tym całym Zarządzaniu, cały czas sobie myśląc - co dalej? Do tej pory uważałam, że nie mam żadnych sprecyzowanych zainteresowań i że nie mam bladego pojęcia, z czym chciałabym związać przyszłość (oprócz tego, że z jakimś fajnym facetem). Tymczasem to, co być może jest ścieżką dla mnie, jest tuż pod moim nosem - bo gdzie, jak nie w kuchni czuję się dobrze? I co, jak nie moda, sprawia mi taką frajdę? Wiem, jakieś 90% populacji kobiet może o sobie powiedzieć to samo, ale I don't care. Możliwości są teraz nieograniczone, jeśli dodać do tego zapał, czas i przede wszystkim - pomysł. Dla mnie liczy się to, że powoli w głowie zaczynają jakieś pomysły kwitnąć i straszliwie mnie to cieszy. Dodając do tego moją zajawkę z projektem Politechnika Fashion (zapraszam :)), z czystych kalkulacji wychodzi, co tak naprawdę mnie uszczęśliwia.


Na zdjęciu powyżej - idealny sposób na chill. Gazetka, coby się pozachwycać ciuchami (tak naprawdę tylko ją przeglądam, a później kupuję następną - wzrokowiec ze mnie do bólu) i żeli z Tesco. :D Polecam!

W związku z moim epokowym odkryciem, spodziewajcie się nudnych postów o rajtkach (kocham "Żabcię" z Przepisu na życie!), torebkach, stylizacjach, które mi się podobają i takie tam. :P 

Krótki post, ale "żeby nie było, że nie ostrzegałam", postanowiłam się nowinami podzielić. Tymczasem zawijam do spania, w brzuchu burczy mi niemiłosiernie, więc żeby uniknąć nocnego podjadania, lepiej po prostu pójść spać. ;) W sobotę robię podejście do dań słonych - w słodkich już się wyćwiczyłam, dlatego postanowiłam się przemóc i zacząć działać na innym polu. Mówię "przemóc", bo jeśli chodzi o słone dania to należę do tych tchórzy, którym posmakowanie "czegoś nowego" przychodzi z wielkim trudem, a jako kucharka muszę danie wypróbować, czy doprawione, czy odpowiednio ciepłe itd. itd. No nic, czas działać. :) Poza tym weekend zapowiada się bardzo milutko - słodkie nicnierobienie. A za tydzień bieg PG, także ogólnie dzieje się, dzieje. :)

Udanego weekendu!


Dopiero przed chwilą przesłuchałam, ale mega podoba mi się klimat teledysku. :) Piosenka raczej krótka, ale wpada w ucho. Przede wszystkim jednak podoba mi się obecny styl Rihanny, niebo a ziemia jeśli chodzi o jej poprzedni. Mówiąc "styl" mam na myśli nie tylko ciuchy, ale też sposób kręcenia teledysków, efekty, a przede wszystkim - kolorystyka. Po "Only girl" to chyba jej najlepszy teledysk. :)


niedziela, 16 października 2011

This magic, this drunken semaphore and I

Od poprzedniej notki minęły już dwa tygodnie, ale przyznam otwarcie, że nie próżnowałam. :) Rok akademicki wystartował już po całości, pierwsze koło zaliczone piątkowo, więc jakoś idzie. :) Dodatkowo zaliczyłam przygodną pracę w Filharmonii (hehe) i, co najważniejsze, ruszyłam z moim projektem Politechnika Fashion. Cieszy mnie ta sprawa niezmiernie, bo w końcu mam w co ręce włożyć - po nieudanych próbach poszukiwania pracy, obawiałam się marnotrawienia wolnego czasu, którego mimo studiów i dodatkowych zajęć językowych jednak trochę mam. Na szczęście, jak do tej pory, jaram się tym bardzo, a co najlepsze - jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, więc myślę, że prędzej znudzi mnie nadmiar roboty, niż nadmiar nudy. :) Ale tak ogólnie to mam nadzieję, że nic mnie nie znudzi, bo byłoby trochę słabo. :D


Moje zeszłotygodniowe królestwo. :) To powoli staje się tradycją, że urodzinowe menu dla mojej siostry należy DO MNIE. I takim sposobem zeszłą sobotę spędziłam w kuchni. Powinnam raczej powiedzieć, że sobotni wieczór, bo ten dzień zaczął się dla mnie około godziny 15:00, kiedy po piątkowym Dniu Taniego Wina powstałam z otchłani. ;) Niemniej gotowanie to cudowne zajęcie i nie straszne mi były te godziny (6 dokładnie) spędzone przy tzw. garach. Im częściej coś pichcę i im więcej komplementów z tego tytułu słyszę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w końcu mam jakąś zajawkę, która daje mi mnóstwo satysfakcji i radości. A że do tej pory specjalizowałam się raczej w deserach, to w najbliższym czasie mam zamiar postawić na dania słone (a najbliższa okazja może okazać się jeszcze bliższa niż bym tego sobie życzyła tj. nadchodząca sobota). 


Punktem głównym menu był oczywiście tort. Postawiłam na to, co sama najbardziej lubię - czyli tort śmietanowo-owocowy, jako że czekoladowe nie bardzo mi podchodzą. Piña colada wydała mi się odpowiednim wyborem i, zdaniem gości, okazała się strzałem w dziesiątkę. :) Tydzień później, spędzając dzisiejszą niedzielę na zaległym prasowaniu, z rozmarzeniem wspominałam ten smak, musząc się jednak zadowolić lodami Algidy. ;)


Wyczynem było dowieźć wszystkie ciasta (3 sztuki) na miejsce "imprezy", jako że piekłam w domu, a urodziny wyprawiane były u rodziny (siostra połączyła swoje urodziny z urodzinami kuzynki ;)). Polskie drogi nie były zbyt przychylne, ale jakoś dałam radę. :D


To zaś chwila przełomowa - mój pierwszy sernik w życiu. :) Wyszedł idealny, tak jak podane było w przepisie (oczywiście wszystkie czerpałam z ukochanej Kwestii Smaku), chociaż dobór owoców był już moją inwencją twórczą, a w sumie wynikiem przymusu - zdobyć dużą ilość smacznych truskawek o tej porze roku - zbyt ambitne przedsięwzięcie. :D



Et voila! Pozostało tylko zdmuchnąć świeczki, nie zdmuchując przy tym dekoracji. ;) Jakoś się udało.

A tak z innej beczki... Coraz częściej myślę teraz o zbliżającej się zimie. Jesień tegoroczna to raczej bardzo krótka i bardzo przejściowa pora roku, jako że w październiku mieliśmy jeszcze lato, a dwa tygodnie później nastały już siarczyste mrozy. Wychodząc rano, jadąc autem na zajęcia staram się nacieszyć tym, że samochód odpala za pierwszym razem, że da się otworzyć bagażnik (zimą nieraz jest zmrożony warstwą śniegu i lodu), że nie muszę przeznaczać kilku(nastu) minut na odśnieżanie... Dużo by tak wymieniać. Jednocześnie myślę sobie o tej zimie "do Świąt" i cieszę się tym wszystkim. To zabawne, że do Wigilii nic nie jest mi straszne, żaden mróz, odśnieżanie, ślizgawka na chodniku czy odmrożone kończyny. A gdy mija świąteczna przerwa, zaczyna się ten cały nowy rok, jak ręką odjął moją odwagę i cierpliwość - dni wleką się w nieskończoność, jest mi zimno i źle. Jakby zupełnie zmieniła się pora roku, a przecież to cały czas ta sama zima. Idealny przykład na to, jak punkt widzenia zmienia się wraz z pozycją siedzenia. :) 

Także mroźna pora roku do Świąt to dla mnie czas oczekiwania i celebracji, z super hiper mega ekstra happy endem trwającym 24-31 grudnia. A potem to już... czarna rozpacz. Na szczęście mamy jeszcze październik (słowo "jeszcze" jest tu bardzo wskazane, bo załamuje mnie tak szybki upływ czasu...). Za chwilę idę się cieszyć ostatnimi wieczorami, kiedy biegając nie przymarznę do asfaltu (chociaż tak naprawdę trochę zaniedbałam ostatnio swój jogging, ale 28.10 startuję w biegu PG, także muszę się wziąć za siebie :D). Tak, jestem nudziarą, ale czasem muszę sobie troszkę pozrzędzić. :)



Zawsze dodaję jedną piosenkę, powyższa męczyła mnie od pewnego czasu, ale nigdy nie chciało mi się jej odnaleźć. Tymczasem powinnam jeszcze polecić Wam piosenkę Tony'ego Bennett'a z Lady Gagą (tak, LUBIĘ JĄ MEGA!) - a więc zachęcam do przesłuchania. Świetna! :)


niedziela, 2 października 2011

The Freedom Writers Diary

Niedzielny wieczór w trakcie roku akademickiego zwykle poświęcam na ogarnięcie się przed nadchodzącym tygodniem, a dokładniej na nadrobienie tego, czego nie zrobiłam przez ostatnie dni - porządek w pokoju, szafie lub też prasowanie. To ostatnie zawsze umilam sobie jakimś filmem. Dziś było podobnie, z jedną jednak różnicą - postawiłam na bardziej ambitne kino niż to zwykle bywa. Mając do wyboru obyczaj z Sandrą Bullock a zalatujący "podróbą" film "Wolność słowa", mimo wszystko wybrałam to drugie. Myślę, że to był idealny film na ten moment życia - początek kolejnego roku akademickiego.

Chociaż nie uczę się wśród gangów, naładowanych broni i absolwentów poprawczaków, to jednak film wydał mi się bardzo bliski. Uogólniając jego przekaz, mowa tutaj o zmianie na lepsze. Że wszystko, siłą woli i ciężką pracą, można odmienić. Ten film z 2007 roku to inspirująca opowieść o nauczycielce, która postanowiła zrobić coś więcej dla swojej pierwszej, wyjątkowo trudnej i opornej na nauczanie, klasy. Starając się chociaż częściowo wpłynąć na losy swoich uczniów, Erin Gruwell, vel. Miss G (postać autentyczna), w rzeczywistości odmienia ich życia na zawsze, sprawiając, że zupełnie inaczej spojrzeli na świat, swoich rówieśników i przede wszystkich samych siebie. Mimo, że fabuła jest bardzo zbliżona do kultowych "Młodych gniewnych", to jednak zachęcam do obejrzenia tego filmu. Mnie osobiście wzruszył i poruszył, już od pierwszej sceny (była naprawdę "ostra" i od razu wprowadziła mnie w klimat i tematykę filmu). Jak sobie myślę, że to wszystko dzieje się naprawdę naokoło czy też chociażby w tych całych USA, to naprawdę trudno mi w to uwierzyć. W końcu obracam się w zupełnie innym środowisku i gdyby mnie umieścić w tym filmie, to pewnie siedziałabym na zajęciach wśród białych, zdolnych studentów, z przerażeniem patrzących na klasę Miss G. I tak właśnie się zastanawiam, w kontekście tego, jacy ci uczniowie naprawdę byli - czy w dzisiejszych czasach w młodych ludziach też drzemie tyle siły walki, potrzeby solidarności i więzi? Czy to tylko fikcja literacka/filmowa? Nie wiem, może to ja mam tak złe zdanie o współczesnej młodzieży, ale wątpię, żeby wszyscy młodzi mieli tak bogate życie wewnętrzne. Na pewno na bohaterów filmu wpłynęły ich przeżycia i doświadczenia, to fakt niezaprzeczalny, jednak ich postawy wskazują, że nawet przed tą wielką przemianą czuli i myśleli dużo więcej, niż spodziewałabym się po współczesnych nastolatkach. Mam wrażenie, że współcześnie poza gadżetami, imprezami i swobodą większość nie ma żadnych celów ani ambicji.

Pewnie brzmi to wszystko dziadowato, ale po obejrzeniu filmu naszło mnie na takie przemyślenia, jak to z nami, młodymi obecnie jest. W sumie nigdy nie miałam większej styczności z tak trudną młodzieżą, jak ta przedstawiona w filmie, jednak niewątpliwie sama odczułam różnicę między gimnazjum a liceum, a teraz także studiami. Ta, siłą rzeczy, "posegregowana" społeczność jest zupełnie inna niż tak, z którą miałam do czynienia we wcześniejszych etapach edukacji. I pamiętam do dziś moje odczucia a propos rówieśników z klasy - że są ambitniejsi niż poprzedni znajomi, że są dużo bardziej kulturalni, że mają jakieś pasje, cele, do których stale dążą. Ale tych najwytrwalszych znam tylko kilku, może nawet jednego. Gdy pomyślę sobie o drodze, jaką przechodzili uczniowie Miss G, to zastanawiam się, jak daleko w ich sytuacji zaszłabym ja sama. Skąd brać tyle siły i odwagi? Czy miałabym ich w sobie wystarczająco?

Jak już mówiłam, film idealnie wstrzelił się w czasie - zaczynam drugi rok studiów, przede mną kilka większych zadań do wykonania i przede wszystkim decyzja do podjęcia, jedna z ważniejszych w życiu. A "Wolność słowa" pokazuje, że wszystko to jest do zrealizowania, jeśli tylko ma się wystarczająco uporu. Mam nadzieję, że nigdy mi go nie zabraknie (na co, jak do tej pory, raczej się nie zanosi).

Ależ mnie na głębszą rozkminę naszło. :) Mam nadzieję, że to nakłoni kogoś z Was do obejrzenia filmu, bo jest godny polecenia. Być może moją opinię "wspomagają" wątki osobiste, ale kto wie, może ktoś z Was będzie miał podobnie. Tymczasem życzę dobrej nocy i udanego tygodnia, dla niektórych dopiero pierwszego z powrotem na uczelni (Politechnika Gdańska zagnała mnie do nauki tydzień wcześniej niż inne uczelnie).




środa, 28 września 2011

Stay with me, let's just breathe...

Lubię siebie za to, że gdy wszystko wokół doprowadza mnie do szewskiej pasji, gdy w minutę życie obraca się o 180 stopni i dowala mi z każdej strony, potrafię cieszyć się tzw. małymi rzeczami. Uwielbiam dźwięk zalewania herbaty wrzątkiem, to działa na mnie kojąco. Uwielbiam biegać wieczorami, dopasowując kroki do rytmu piosenki z iPoda. Uwielbiam miękką sierść na uszach mojego psa. Uwielbiam planować, co na siebie jutro założę. Uwielbiam kupować lakier do paznokci w kolorze ostatnio kupionego ciucha. Uogólnię - ja w ogóle lubię kupować. :)

Te wszystkie małe rzeczy sprawiają, że mój mózg na chwilę się wyłącza, zamyka na cały ten natłok informacji, złych wieści. Nagle przestaje się liczyć, że mój wydział jest najbardziej nieogarniętym na całej politechnice. Przestaje mieć znaczenie, że na buty oddane do reklamacji kilka tygodni temu mogę czekać "według ustawy, do trzech miesięcy". To nic, że wykupiony kilka miesięcy temu Groupon na kolację we dwoje przepada, bo restauracja nie przewidziała, że kupony nabędzie 800 osób i teraz nie wyrabia się z terminami (a ważność bonu upływa w sobotę). 
NIC, NIC, NIC.


Wszystko schodzi na dalszy plan, a ja skupiam się na sprawach/zajęciach, które wydają się absolutnie bzdurne przy tym wszystkim, ale są zbawienne, aby po prostu nie zbzikować. Dopiero trzeci dzień na uczelni mija, a ja już przeżyłam totalną jazdę bez trzymanki. I niech będzie, że to szczyt pedantyzmu, ale ileż satysfakcji przyniosło mi zrobienie w końcu porządku z butami, umieszczając każdą parę w osobnym pudełku, oznaczonym odpowiednim zdjęciem. Trudno, mam bzika, ale wolę zwariować na punkcie takich rzeczy niż latać po uczelni załatwiając sobie zajęcia, bo planista zmienia plan co godzinę (podobnie jak często zmienia podział na grupy). Totalna szajba człowiekowi odbija, gdy słyszy od ćwiczeniowca, że "skoro jest takie zamieszanie, to on sobie robi własną listę i kto pierwszy, ten lepszy, jest 30 miejsc i reszta go nie interesuje". Taaaakże tego. Albo wejść we wtorek o 21:00 na stronę wydziału i dowiedzieć się, że o 18:00 zostałam przesunięta z grupy 5 do grupy 4, która miała w ten sam dzień zajęcia o 13:00, na których się nie pojawiłam, bo o niczym nie wiedziałam. Omijajcie WZiE szerokim łukiem, naprawdę, szkoda nerwów. Studia jak studia, ale cała "oprawka" - organizacja zajęć, planu, wyrabianie się z tym w terminie - istna patologia. 

I dlatego właśnie doceniam te wszystkie chwile, gdy kojąco działa na mnie zaparzanie herbaty, malowanie paznokci pod kolor butów czy nowe lakierki dopasowane do nowej torebki. :) I niech będzie, że to szczyt przesady, mania zakupoholizmu, pedantyzm. Każdy ma jakieś swoje zboczenie, jakiegoś kręćka, który pozwała mu jakoś uchronić resztkę zszarpanych nerwów od lawiny negatywnych emocji. Niech mój mózg zamyka się na to wszystko jak najczęściej.


I jeszcze absolutnie delikatna, kojąca piosenka. Uwielbiam.

Życzę Wam dużo uśmiechu i pogody ducha i jak najwięcej takich kręćków. :) 
Do napisania!


piątek, 23 września 2011

Give me nights of solitude, red wine just a glass or two

Czas Paryża dobiegł końca. :) Jutro ostatni raz wsiądę do tutejszego metra, ostatni raz (OBY) natknę się na tutejszych lumpów (lalusiów) i (OBY) ostatni raz wezmę prysznic w tej pseudo-łazience. :D Jednak póki jestem w stolicy Francji, nie chcę się bawić w podsumowywanie wyjazdu, bo w gruncie rzeczy jeszcze się nie skończył. :) Dlatego krótko (pora późna, a rano wylot), lecz treściwie (a jakże) opiszę kilka kolejnych miejsc odwiedzonych w Paryżu. Mam nadzieję, że po powrocie do domu napiszę Wam coś więcej, a nie, jak to zwykle bywa, w końcu przestanę zdawać relacje. Jestem pewna, że ten akurat wyjazd i to akurat miasto jest warte kilku wpisów i głębszej analizy. :)


Czwartego dnia zwiedzanie zaczęłyśmy od Pere Lachaise - słynnego (chyba najsłynniejszego wręcz) paryskiego cmentarza, ważnego zwłaszcza dla wielbicieli muzyki - zarówno rockowej, jak i tej poważnej. To tu znajdują się bowiem groby Jima Morrisona oraz Fryderyka Chopina. Ten drugi w kwestii estetyki na pewno wygrywa z pierwszym, ale jak już argumentowałam swojej siostrze, gdybym ujrzała wielki monument-mini mauzoleum na grobie Morrisona, byłabym głęboko rozczarowana - to nie pasowałoby do jego osoby, niepokornemu buntownikowi. Jego skromny pomnik naprawdę odpowiada temu, kim był za życia - że generalnie miał w d*pie sprawy powszednie, jak np. kolor swojego nagrobka. :) Rozczarowali mnie natomiast odwiedzający go "fani" - a co tam, se stanę na płycie nagrobnej i walnę fotkę na fejsa. Niektórzy ludzie nie mają tego zakrętu w głowie, który odpowiada za racjonalne myślenie czy chociaż kulturę osobistą i to wyczucie.



Cmentarz Pere Lachaise na pewno jest miejsce niezwykłym - groby tworzą tutaj prawdziwe rodzinne mauzolea, pochowano tu wielu, wielu słynnych (i bogatych) Francuzów. Bardzo zadbany i mający swój niepowtarzalny klimat, świetnie wpasowuje się w to, jakie jest całe miasto - inne niż wszystkie, wyjątkowe. I chociaż wileński cmentarz na Rossie i Anioł Śmierci zrobiły na mnie większe wrażenie, to niewątpliwie Pere Lachaise to prawdziwa perełka.



Tego samego dnia udało nam się zobaczyć także część słynnego Luwru. :) Muzeum jest absolutnie ogromne i moim skromnym zdaniem, to jego największy minus. Brzmi absurdalnie, ale jego ogrom przytłacza - człowiek chodzi cały zestresowany, że nie zdąży zobaczyć wszystkiego, błąka się po tych wszystkich salach, dopada go głód, jest zły, zmęczony i zirytowany totalnym brakiem angielskich podpisów do wystaw. Dalszy ciąg anglofobii wśród Francuzów, w przypadku muzeów tym bardziej denerwujący, bo tak naprawdę nie wiadomo, o co chodzi, kto namalował, kto wyrzeźbił itd. Paranoja totalna. Nie udało nam się zejść całego muzeum - po kilkugodzinnym obejściu prawego skrzydła, umęczone zrezygnowałyśmy z dalszej części wizyty. 


Także wybierając się do paryskiego Luwru na pewno trzeba poświęcić na to akurat muzeum co najmniej dwa dni i dużo sił + cierpliwości. Broń Boże nie odradzam zwiedzania - bo to trzeba "zaliczyć", w końcu Luwr to Luwr. Warto jednak zainwestować w audio-guide'a lub przynajmniej w przewodnik z dokładnym opisem największych dzieł, bo na informacje podane na tacy ze strony Francuzów nie ma co liczyć - tylko się człowiek denerwuje ogólnym zdezorientowaniem.


Jak widać, największe dzieła udało mi się zobaczyć z bliska. :) I to najważniejsze. Całe szczęście, że znajdowały się w jednym skrzydle, chociaż prawdę mówiąc Wenus z Milo jakoś nam umknęła za pierwszym obejściem, a misja poszukiwawcza doprowadziła mnie do ostrej hipoglikemii. ;)


Pewnie wyda się to komuś dziwne - o symbolu miasta piszę dopiero teraz, po tylu zdjęciach i tylu wpisach. Jednak na wizytę na Wieży Eiffela znalazłyśmy czas dopiero szóstego dnia pobytu w Paryżu. Sprawdziła się reguła "deseru" - najlepsze zostało na koniec. :) Wjechać na sam szczyt - to był mój priorytet. Udało się i było cudownie. Widoki jak to widoki, ale fakt, że znajdowałam się na jednej z najsłynniejszych budowli wszech czasów, sprawił, że dostawałam ciarek na samą myśl o tym. :) Jednak wieża to wieża i nikt nigdy nie wmówi mi, że ta sterta żelastwa, ustawiona wiele dekad temu i przez wielu uważana za totalnie szpetną, nie ma w sobie magii - bo ma! Na mnie rzuciła urok i nic tego nie zmieni.


Czego bardzo żałuję to to, że nie udało mi się zobaczyć wieży po zmroku, migającej światełkami (co ma miejsce o każdej równej godzinie po zmierzchu). Mówię sobie, że mam tutaj po co wracać i to cudowna perspektywa. 

A propos jeszcze wieży, to muszę przyznać, że scenarzysta filmu "Francuski pocałunek" nie był takim surrealistą pisząc, że główna bohaterka nie mogła wieży dostrzec ilekroć była w Paryżu. Mimo, że jest ogromna i stanowi symbol miasta, nie widać jej zbyt często. Tym więcej emocji dostarczał nam każdy widoczny na horyzoncie jej kawałek, którego dostrzeżenie było nieraz nie lada wyczynem. Tym samym dotąd niezrozumiany wątek został wytłumaczony i mogę Meg Ryan absolutnie rozgrzeszyć z jej "gapiostwa" (a raczej bohaterkę, którą grała).

Kończę wpis, bo już godzina późna, a czeka mnie dziś rychłe wstawanie i na pewno sporo nerwów w drodze na lotnisko. Ostatni raz życzę Wam dobrej nocy prosto z Paryża. :) Do napisania, już w naszej Ojczyźnie! ;)