środa, 28 września 2011

Stay with me, let's just breathe...

Lubię siebie za to, że gdy wszystko wokół doprowadza mnie do szewskiej pasji, gdy w minutę życie obraca się o 180 stopni i dowala mi z każdej strony, potrafię cieszyć się tzw. małymi rzeczami. Uwielbiam dźwięk zalewania herbaty wrzątkiem, to działa na mnie kojąco. Uwielbiam biegać wieczorami, dopasowując kroki do rytmu piosenki z iPoda. Uwielbiam miękką sierść na uszach mojego psa. Uwielbiam planować, co na siebie jutro założę. Uwielbiam kupować lakier do paznokci w kolorze ostatnio kupionego ciucha. Uogólnię - ja w ogóle lubię kupować. :)

Te wszystkie małe rzeczy sprawiają, że mój mózg na chwilę się wyłącza, zamyka na cały ten natłok informacji, złych wieści. Nagle przestaje się liczyć, że mój wydział jest najbardziej nieogarniętym na całej politechnice. Przestaje mieć znaczenie, że na buty oddane do reklamacji kilka tygodni temu mogę czekać "według ustawy, do trzech miesięcy". To nic, że wykupiony kilka miesięcy temu Groupon na kolację we dwoje przepada, bo restauracja nie przewidziała, że kupony nabędzie 800 osób i teraz nie wyrabia się z terminami (a ważność bonu upływa w sobotę). 
NIC, NIC, NIC.


Wszystko schodzi na dalszy plan, a ja skupiam się na sprawach/zajęciach, które wydają się absolutnie bzdurne przy tym wszystkim, ale są zbawienne, aby po prostu nie zbzikować. Dopiero trzeci dzień na uczelni mija, a ja już przeżyłam totalną jazdę bez trzymanki. I niech będzie, że to szczyt pedantyzmu, ale ileż satysfakcji przyniosło mi zrobienie w końcu porządku z butami, umieszczając każdą parę w osobnym pudełku, oznaczonym odpowiednim zdjęciem. Trudno, mam bzika, ale wolę zwariować na punkcie takich rzeczy niż latać po uczelni załatwiając sobie zajęcia, bo planista zmienia plan co godzinę (podobnie jak często zmienia podział na grupy). Totalna szajba człowiekowi odbija, gdy słyszy od ćwiczeniowca, że "skoro jest takie zamieszanie, to on sobie robi własną listę i kto pierwszy, ten lepszy, jest 30 miejsc i reszta go nie interesuje". Taaaakże tego. Albo wejść we wtorek o 21:00 na stronę wydziału i dowiedzieć się, że o 18:00 zostałam przesunięta z grupy 5 do grupy 4, która miała w ten sam dzień zajęcia o 13:00, na których się nie pojawiłam, bo o niczym nie wiedziałam. Omijajcie WZiE szerokim łukiem, naprawdę, szkoda nerwów. Studia jak studia, ale cała "oprawka" - organizacja zajęć, planu, wyrabianie się z tym w terminie - istna patologia. 

I dlatego właśnie doceniam te wszystkie chwile, gdy kojąco działa na mnie zaparzanie herbaty, malowanie paznokci pod kolor butów czy nowe lakierki dopasowane do nowej torebki. :) I niech będzie, że to szczyt przesady, mania zakupoholizmu, pedantyzm. Każdy ma jakieś swoje zboczenie, jakiegoś kręćka, który pozwała mu jakoś uchronić resztkę zszarpanych nerwów od lawiny negatywnych emocji. Niech mój mózg zamyka się na to wszystko jak najczęściej.


I jeszcze absolutnie delikatna, kojąca piosenka. Uwielbiam.

Życzę Wam dużo uśmiechu i pogody ducha i jak najwięcej takich kręćków. :) 
Do napisania!


piątek, 23 września 2011

Give me nights of solitude, red wine just a glass or two

Czas Paryża dobiegł końca. :) Jutro ostatni raz wsiądę do tutejszego metra, ostatni raz (OBY) natknę się na tutejszych lumpów (lalusiów) i (OBY) ostatni raz wezmę prysznic w tej pseudo-łazience. :D Jednak póki jestem w stolicy Francji, nie chcę się bawić w podsumowywanie wyjazdu, bo w gruncie rzeczy jeszcze się nie skończył. :) Dlatego krótko (pora późna, a rano wylot), lecz treściwie (a jakże) opiszę kilka kolejnych miejsc odwiedzonych w Paryżu. Mam nadzieję, że po powrocie do domu napiszę Wam coś więcej, a nie, jak to zwykle bywa, w końcu przestanę zdawać relacje. Jestem pewna, że ten akurat wyjazd i to akurat miasto jest warte kilku wpisów i głębszej analizy. :)


Czwartego dnia zwiedzanie zaczęłyśmy od Pere Lachaise - słynnego (chyba najsłynniejszego wręcz) paryskiego cmentarza, ważnego zwłaszcza dla wielbicieli muzyki - zarówno rockowej, jak i tej poważnej. To tu znajdują się bowiem groby Jima Morrisona oraz Fryderyka Chopina. Ten drugi w kwestii estetyki na pewno wygrywa z pierwszym, ale jak już argumentowałam swojej siostrze, gdybym ujrzała wielki monument-mini mauzoleum na grobie Morrisona, byłabym głęboko rozczarowana - to nie pasowałoby do jego osoby, niepokornemu buntownikowi. Jego skromny pomnik naprawdę odpowiada temu, kim był za życia - że generalnie miał w d*pie sprawy powszednie, jak np. kolor swojego nagrobka. :) Rozczarowali mnie natomiast odwiedzający go "fani" - a co tam, se stanę na płycie nagrobnej i walnę fotkę na fejsa. Niektórzy ludzie nie mają tego zakrętu w głowie, który odpowiada za racjonalne myślenie czy chociaż kulturę osobistą i to wyczucie.



Cmentarz Pere Lachaise na pewno jest miejsce niezwykłym - groby tworzą tutaj prawdziwe rodzinne mauzolea, pochowano tu wielu, wielu słynnych (i bogatych) Francuzów. Bardzo zadbany i mający swój niepowtarzalny klimat, świetnie wpasowuje się w to, jakie jest całe miasto - inne niż wszystkie, wyjątkowe. I chociaż wileński cmentarz na Rossie i Anioł Śmierci zrobiły na mnie większe wrażenie, to niewątpliwie Pere Lachaise to prawdziwa perełka.



Tego samego dnia udało nam się zobaczyć także część słynnego Luwru. :) Muzeum jest absolutnie ogromne i moim skromnym zdaniem, to jego największy minus. Brzmi absurdalnie, ale jego ogrom przytłacza - człowiek chodzi cały zestresowany, że nie zdąży zobaczyć wszystkiego, błąka się po tych wszystkich salach, dopada go głód, jest zły, zmęczony i zirytowany totalnym brakiem angielskich podpisów do wystaw. Dalszy ciąg anglofobii wśród Francuzów, w przypadku muzeów tym bardziej denerwujący, bo tak naprawdę nie wiadomo, o co chodzi, kto namalował, kto wyrzeźbił itd. Paranoja totalna. Nie udało nam się zejść całego muzeum - po kilkugodzinnym obejściu prawego skrzydła, umęczone zrezygnowałyśmy z dalszej części wizyty. 


Także wybierając się do paryskiego Luwru na pewno trzeba poświęcić na to akurat muzeum co najmniej dwa dni i dużo sił + cierpliwości. Broń Boże nie odradzam zwiedzania - bo to trzeba "zaliczyć", w końcu Luwr to Luwr. Warto jednak zainwestować w audio-guide'a lub przynajmniej w przewodnik z dokładnym opisem największych dzieł, bo na informacje podane na tacy ze strony Francuzów nie ma co liczyć - tylko się człowiek denerwuje ogólnym zdezorientowaniem.


Jak widać, największe dzieła udało mi się zobaczyć z bliska. :) I to najważniejsze. Całe szczęście, że znajdowały się w jednym skrzydle, chociaż prawdę mówiąc Wenus z Milo jakoś nam umknęła za pierwszym obejściem, a misja poszukiwawcza doprowadziła mnie do ostrej hipoglikemii. ;)


Pewnie wyda się to komuś dziwne - o symbolu miasta piszę dopiero teraz, po tylu zdjęciach i tylu wpisach. Jednak na wizytę na Wieży Eiffela znalazłyśmy czas dopiero szóstego dnia pobytu w Paryżu. Sprawdziła się reguła "deseru" - najlepsze zostało na koniec. :) Wjechać na sam szczyt - to był mój priorytet. Udało się i było cudownie. Widoki jak to widoki, ale fakt, że znajdowałam się na jednej z najsłynniejszych budowli wszech czasów, sprawił, że dostawałam ciarek na samą myśl o tym. :) Jednak wieża to wieża i nikt nigdy nie wmówi mi, że ta sterta żelastwa, ustawiona wiele dekad temu i przez wielu uważana za totalnie szpetną, nie ma w sobie magii - bo ma! Na mnie rzuciła urok i nic tego nie zmieni.


Czego bardzo żałuję to to, że nie udało mi się zobaczyć wieży po zmroku, migającej światełkami (co ma miejsce o każdej równej godzinie po zmierzchu). Mówię sobie, że mam tutaj po co wracać i to cudowna perspektywa. 

A propos jeszcze wieży, to muszę przyznać, że scenarzysta filmu "Francuski pocałunek" nie był takim surrealistą pisząc, że główna bohaterka nie mogła wieży dostrzec ilekroć była w Paryżu. Mimo, że jest ogromna i stanowi symbol miasta, nie widać jej zbyt często. Tym więcej emocji dostarczał nam każdy widoczny na horyzoncie jej kawałek, którego dostrzeżenie było nieraz nie lada wyczynem. Tym samym dotąd niezrozumiany wątek został wytłumaczony i mogę Meg Ryan absolutnie rozgrzeszyć z jej "gapiostwa" (a raczej bohaterkę, którą grała).

Kończę wpis, bo już godzina późna, a czeka mnie dziś rychłe wstawanie i na pewno sporo nerwów w drodze na lotnisko. Ostatni raz życzę Wam dobrej nocy prosto z Paryża. :) Do napisania, już w naszej Ojczyźnie! ;)



poniedziałek, 19 września 2011

...a tout ce que vous voulez aux Champs-Elysées!

Paryż, Paryż, Paryż... Jest pięknie. Dziś za mną (nami) trzeci dzień w mieście miłości, bardzo intensywny - zeszłyśmy połowę najważniejszych obiektów/miejsc/zabytków. :) Miasto cudowne, magiczne, z niesamowitymi ogrodami i parkami, które chyba dają mu największy urok ze wszystkich zabytków. Oczywiście są katedry, kościoły, place, pałace, pomniki, fontanny, ale to w ogrodach toczy się prawdziwe życie - są niesamowite, a fakt, że obecnie przeważa w nich kolorystyka jesienna, dodatkowo działa na ich korzyść. Rude liście leżą na soczystej (nafaszerowanej chemią) trawie, dając znać o zmieniających się porach roku. W Ogrodach Luksemburskich chyba największe skupisko mieszkańców i turystów - a pośród alejek drzew grała orkiestra. Świetnie było przyglądać się reakcjom ludzi, gdy w pewnym momencie zamiast smętnego przygrywania na puzonach i trąbkach, zaczęli grać "YMCA". :) Poruszenie, gwar przeszły przez całe tłumy, niezależnie od wieku, płci czy przynależności narodowej. Taki właśnie jest Paryż.


Wystarczyły dwa dni bym poczuła się tutaj pewniej - nie spotkałam później lalusiów, w gruncie rzeczy poza dzielnicą, gdzie mieszkamy, mało jest osób "kolorowych" (wybaczcie to słowo, ale to najłatwiejsze określenie dla całego ogromu różnych narodowości), a nawet, jeśli się trafiają, to nie są tak natrętni jak ci tutaj w okolicy. Tak naprawdę przechodnie są dla mnie ogromną atrakcją - moda jest tutaj tak różnorodna, że nie umiem się pohamować z fotografowaniem ubrań i stylizacji, jakie rzucają mi się w oczy. Tym jednak podzielę się innym razem, bo czasu czy sił brakuje na szczegółową relację. :) Staram się jednak napisać Wam cokolwiek, bo po powrocie do domu detale podróży zwykle ulatują, pozostaje ogólne wrażenie i tym samym tracę wiele ja sama. Chociaż jak sobie przypominam te wszystkie miejsca, które dotąd zwiedziłam w Paryżu, wątpię, by zbyt szybko uleciały wspomnienia o nich.


W takiej atmosferze i z takim widokiem spędziłam dziś chwilę przerwy na małe co-nieco. :) Kolejna wizyta w lodziarni Haagen Danzs, tym razem na Placu de la Contrescarp. Uroczy zakątek, na który trafiłyśmy zupełnie przypadkiem - na mapie w tym akurat miejscu zgina się papier i nie odnotowałam wcześniej istnienia jakiegoś placyku. Gdy znalazłyśmy się na tym malutkim, ukrytym między domami skwerze, musiałyśmy zostać choć na chwilę. Oczywiście każdy pretekst jest dobry, by coś wszamać. ;))

To chyba największa zaleta zwiedzania miasta na własną rękę - co chwilę natykasz się na coś niezwykłego, coś, co być może umknęłoby przewodnikowi (nie uznałby czegoś powszedniego dla Francuzów za rarytas dla Polaczków) lub nie byłoby opłacalne dla biura turystycznego, by umieścić to w planie wycieczki. Gdy spacerowałyśmy dziś przez Paryż, zachwycał nas co drugi zaułek, bo wszędzie tam kryło się coś niezwykłego - chociażby wyżej opisany plac. Takim "przypadkiem" trafiłyśmy też do Panteonu, który jednak nie okazał się jakimś malutkim, ukrytym zakątkiem. ;) Jednak nie oddałabym takiej samowolki w zwiedzaniu za żadne "all inclusive".


W ostatniej chwili postanowiłyśmy zobaczyć dziś także Pola Elizejskie. I to moi drodzy jest moje miejsce na Ziemi. :) A-M-A-Z-I-N-G! Zdjęcie nie oddaje magii tego miejsca, a to właśnie o zmroku jest najpiękniejsze. Jako zakupoholiczka spełniłam też swoje marzenie o zakupowej pamiątce z najsłynniejszej ulicy we Francji (a może i w Europie...?), jednak największą radość sprawiła mi otrzymana torba papierowa, w którą zapakowano towar- jest jedyna w swoim rodzaju i jakkolwiek idiotyczne się to wydaje - dla mnie to chyba najlepsza pamiątka z Paryża. :) Już wiem, jakie miejsce zajmie w moim pokoju!

By utrzymać Was w klimacie tego miejsca - piosenka, która chodzi mi po głowie od dwóch dni. :)


I love Paris!

PS. Na bieżąco sprawdzam statystyki bloga, by wiedzieć, czy ktokolwiek zagląda pod nowy adres - wiem, że kilka osób się tu pojawia; nie bójcie się wyrazić swojej opinii a propos tego, czym tutaj nudzę. :) Chętnie poczytam, co sądzicie o moich sądach. ;)

Merci!


sobota, 17 września 2011

Bonjour Paris!

Stało się - zawitałam do miasta miłości, miasta grzechu, miasta wielkich artystów, sztuki, miasta legendy. Paryż, bo o nim tu mowa, jest właśnie taki, jak napisałam. Ma w sobie tyle skrajności, że ciężko określić go jednym słowem, zdaniem czy nawet wpisem tutaj. Dlatego też postanowiłam swoje odczucia na bieżąco przekazywać Wam. Mam nadzieję, że chociaż częściowo uda mi się opisać to, jakie jest to miejsce. Bo jest niesamowite i to z pewnością trzeba mu oddać.


Paryż przywitał mnie ciepłym, niczym wakacyjnym słońcem. Mimo zapowiadanych w internecie opadów, miasto otulone było jasnymi promieniami, które w połączeniu z rudymi już liśćmi drzew dało niesamowity efekt. Pierwsze, co pomyślałam a propos atmosfery i wyglądu miasta - że chyba tak wyobrażam sobie Nowy Jork. Oczywiście wieżowce nie są tak wysokie, a po ulicach nie śpieszą żółte taksówki, ale budynki kończą się na rogach ulic pod różnymi kątami, zupełnie jak na zdjęciach NY, poza tym tu też jest dużo zieleni przy drogach, drzewa, niewysokie, tworzą całe alejki. Tak naprawdę nie ma tych podobieństw wiele, ale Paryż skojarzył mi się właśnie z tym miastem w USA. Być może to dlatego, że to pierwsze "wielkoświatowe" miasto, które miałam okazję odwiedzić, a NY zdecydowanie kojarzy mi się z "wielkim światem" (a wręcz z jego stolicą).

Niestety kolejne dwa moje przeżycia w stolicy Francji nie były już tak miłe - najpierw problemy z połapaniem się w schemacie tutejszego metra (siostra zapomniała wziąć z domu rozmówek polsko-francuskich... n/c), a później, po dotarciu do dzielnicy, gdzie mieści się nasz hotel, trauma związana z niezliczonymi facetami pochodzenia Arabskiego/afrykańskiego, którzy stoją na ulicach, zagadują do każdej napotkanej dziewczyny i zapraszają do burdelów. Są tak nachalni, zgrywają miłych, posługują się różnymi językami, ale ich spojrzenia są tak oblepiające, że odkąd spotkałam ich tu dzisiaj, z żadnym przechodniem w Paryżu nie nawiązuję kontaktu wzrokowego. To niepodobne do mnie, ale naprawdę mają w sobie coś tak odrzucającego i wręcz obleśnego/wulgarnego, że czuję się urażona gdy "uraczą" mnie zerknięciem w moją stronę. Stąd też jak ognia omijam główne skrzyżowanie tuż obok hotelu, gdzie pierwszy (i oby ostatni) raz napotkałam na swej drodze tych "lalusiów".


Po ostatniej wizycie w kinie na "O północy..." byłam przekonana, że gdy tylko wystawię nos z busa lotniskowego pomyślę sobie "zupełnie jak w tym filmie". Tymczasem Paryż kojarzy mi się z zupełnie inną produkcją, dawno przeze mnie zapomnianą - "Amelia". Wszystko to za sprawą Montmartre - dzielnicy, gdzie w większości lokowane są sceny filmu, a która obecnie stanowi mój tygodniowy "dom". Co rusz napotykamy na swej drodze kolejne miejsca kojarzone z filmu, a ponieważ każdy chyba wie, że "Amelia" ma klimat nie z tej ziemi, więc coraz to bardziej zakochuję się w Paryżu. A to dopiero pierwszy dzień wrażeń!

Ostatnie zdjęcie miało być skupione na lodach - Häagen-Dazs! Niestety fotograf nie zrozumiał mojej wskazówki, ale zdjęcie i tak całkiem udane. :)

No i na tyle z pierwszego dnia (czy raczej wieczora) spędzonego w Paryżu. Przede mną cały tydzień pełen wrażeń i nie zawaham się dalej dzielić się swoimi spostrzeżeniami i odczuciami względem tego miasta. Pewnie czeka mnie jeszcze kilka nieprzyjemnych spotkań z lalusiami lub kolejne problemy w porozumiewaniu się z tubylcami (brzmi dziko, ale naprawdę mało kto mówi tu płynnie po angielsku; że też Francuzi muszą się nie lubić akurat z Anglikami!), ale magia tutejszych zakątków rekompensuje mi wszystkie niedogodności. No i tym samym potwierdza się to, o czym pisałam na początku - że Paryż to miasto o wielu twarzach i mimo wszystko mam nadzieję poznać każdą z nich.


Dobranoc życzę Wam prosto from Paris!




wtorek, 13 września 2011

I will be your Ferdinand and you my wayward girl

Jesień nadeszła i nie zmieni tego żaden kolejny ciepły (ba, nawet upalny) dzień, brak zajęć czy bezstresowa atmosfera wokół (o którą, swoją drogą, raczej ciężko w moim przypadku). Jesień przyszła, czuję to w kościach, czuję w powietrzu, gdy wieczorem biegam - zapach jest zupełnie inny, a liście szeleszczą tak, jak szeleścić mogą tylko pod wpływem pierwszych jesiennych podmuchów. Czas najwyższy się ogarnąć i coś ze sobą zrobić po ostatnich trzech miesiącach laby.

Wbrew temu, co czasem mówię (czy piszę), lubię jesień, bo to pora zmian i powrotu życia na właściwe tory. Ile można leżeć bebzonem do góry na kanapie? Ile odcinków CSI obejrzeć? Jednak człowiek (a na pewno ja) jest tak skonstruowany, że w życiu potrzebuje czegoś więcej. Gdybym miała jeszcze przez miesiąc robić takie nic, to chyba bym zbzikowała. Doceniam ostatnie przedpołudnia, kiedy mogę bezkarnie się wylegiwać w łóżku, kiedy nic i nikt mnie nie goni, nic nie puka do drzwi mojej świadomości, by przypomnieć, że jednak za tydzień, za miesiąc coś mnie konkretnego czeka... Ale mimo to, potrzebuję, aby coś się w życiu działo i im więcej myślałam o minionym pierwszym roku studiów, tym częściej dochodzę do wniosku, że nie korzystam z tego okresu życia w pełni. Dlatego właśnie postanowiłam w nadchodzących semestrach robić wszystko poza lenieniem się, zająć się nie tylko nauką, ale pracą, hobby, projektami wcześniej omawianymi. Czerpać garściami życie, bo kiedy, jeśli nie teraz? W końcu wszystkie ulgi i zniżki, przy dobrych wiatrach, przysługują mi tylko do 26 roku życia, więc zostało mi jakieś 5,5 roku na wykorzystanie ich na maksa. I tak też mam zamiar uczynić. :)


Pierwszy krok w stronę tych wszystkich zmian postanowiłam wykonać w kuchni, w miejscu, które doceniłam przez ostatni rok i które okazało się całkiem przyjazne. Moja miłość do wypieków nie słabnie i nie zanosi się na zmiany w tym akurat zakresie. Ale skoro jesień, skoro trzeba się za siebie zabrać, to ciacha trochę mniej kaloryczne (nie powiedziałabym, mascarpone trochę kaloryjek ma, ale z ostatnim ciastem marchewkowym to na pewno wygrywają w kwestii "dietetyczności"), nawet kolorem pasujące do obecnej pory roku (jeszcze nie kalendarzowej, ale chyba każdy już pogodził się, że jesień nieubłaganie nadeszła i nie opuści nas aż do zimy, która w tym roku zapowiada się wyjątkowo mroźnie).


Standardowo, przepis pochodzi z mojej ulubionej strony kulinarnej, a link podaję tutaj: klik! Wyszło naprawdę pysznie, nie tylko w mojej ocenie, a roboty prawie tyle, co nic. :) Nawet miksera nie musiałam wyjmować ani dodawać jajek. No i nie są to typowe, ociekające wręcz maślanym tłuszczykiem babeczki, są mokre i miękkie, ale nie aż tak tłuste. :) Serek zaś przybrał ostatecznie postać bardzo ciekawą, bo zamienił się w ciasto, ale w białym kolorze i o innym smaku, nie jestem jednak przekonana, że to tak miało wyjść... Nieważne, liczy się smak, a ten nie zawiódł. :)


Et voila! Oto końcowy efekt. Ozdobiłam według własnego uznania, polewą z białej czekolady i ziarnkami słonecznika, żeby wyglądały tak ekologiczniej, jesiennie. ;)

Pierwsze kroki ku zmianom postawione w kuchni? Mam nadzieję, że to dobra wróżba. Niby przez żołądek do serca, może przez żołądek ogólnie ku lepszemu? Oby. Mam mnóstwo chęci i mnóstwo pomysłów, co robić, jak robić, kiedy, z kim, po co. Żeby tylko starczyło sił, bo entuzjazm pewnie mi minie z pierwszym przymrozkiem. Póki co jednak cieszę się jesienią i chcę wykorzystać w pełni ten swój (słomiany?) zapał. Kolejne kroki stawiać będę już na Montmartre, a to zdaje się być kolejną dobrą wróżbą. Trzymajcie się mocno ziemi, gdy wiatr zacznie zrywać z głów czapki, rozwiewać szale i, nieubłaganie, grzywki. :) Do napisania!

 




piątek, 9 września 2011

You said you'd lend me anything, I think I'll have your company


"Najbardziej kasowa komedia Wood'ego Allen'a" głosi slogan reklamowy. Po raz kolejny przekonuję się, że ci wszyscy w Hollywood to mają życie miodem płynące dostając pochwały naprawdę za wszystko. :) Ale tak naprawdę to tylko moje czepialstwo, bo film w rzeczywistości mi się podobał i w pełni spełnił moje oczekiwania. Inna sprawa, że oczekiwania te nie były wygórowane - już przywykłam do tego, że mój gust filmowy nie pokrywa się z tym, co widzom oferuje król komedii, Woody Allen. Trudno się mówi, wszystkim dogodzić się nie da. Jeden jedyny film jego reżyserii podobał mi się tak autentycznie i uważam wręcz, że dokonał nim cudu - "Vicky Christina Barcelona". Jakiego cudu? To pierwszy film z udziałem Scarlett Johansson, w którym jej obecność wcale mnie nie drażniła. :) Zwykle nie mogę kobitki zdzierżyć, nie przepadam za nią. Zresztą za Penelope również, ale może nie będę się skupiała teraz na temacie nielubianych przeze mnie aktorek. Swoją drogą, nie znam osoby, której "Vicky..." się nie podobała, więc jak zwykle znalazłam coś, co uwłacza zasługom Allen'a. 

Wracając jednak do "O północy", to złego słowa o samym filmie powiedzieć nie mogę, ponieważ jest przyjemny, lekki i, o dziwo, okazał się zaskakujący. Wszystko za sprawą mojego "nieprzygotowania" - nie przeczytałam żadnych recencji, ulotek, więc nie wiedziałam, o czym tak naprawdę będzie. A ponieważ nie chcę psuć zabawy tym z Was, którzy być może jeszcze filmu nie widzieli, toteż nie zdradzę, o co w nim tak naprawdę chodzi. Także spojlowania nie będzie, don't worry. :) Myślę, że to uchowało tę produkcję przed moim ciętym językiem, że udało jej się mnie zaskoczyć i być może dlatego tylko nie wyszłam z filmu rozczarowana (pomijając przyzwyczajenie, że za Allen'em nie przepadam). 

Rozumiem jednak i moją mamę (zwłaszcza), i siostrę, które salę kinową opuściły z lekkim niesmakiem. Pierwsza z nich niedawno obejrzała "Co nas kręci, co nas podnieca" i na "O północy" leciała jak na skrzydłach, z nadzieją na nową dawkę humoru. Drugiej oczekiwania były bardzo zbliżone, po nasłuchaniu się ochów i achów od wszystkich dookoła. Jednym słowem, czekały na przysłowiowe "jaja jak berety" (hehe), a gagów i ciekawych tekstów w stylu wielkiego mistrza komedii było niewiele - zliczyć można je na palcach jednej ręki. Dlatego też ci, którzy spodziewają się po tym filmie ubawu po pachy, tak, z pewnością będą rozczarowani. Pomijając jednak ten błąd rzeczowy, że "O północy" komedią nie jest, wszystko w nim gra, tańczy i śpiewa - dobra obsada (Marion Cotillard <3, Rachel McAdams <3 czy nawet ten cały Owen Wilson, tym razem bez labradora-łobuza), ciekawa fabuła, klimat całego filmu. Na plus, zdecydowanie. Komedia czy nie, spodobać się powinna spodobać. :)

Dodam jeszcze, że dodatkowym atutem produkcji jest oczywiście sceneria - piękny Paryż jest niezawodnym wabikiem dla szerszej publiczności. Dla mnie, mojej siostry i mamy to był jeden z ważniejszych powodów wybrania się właśnie na ten film - już za tydzień to my będziemy wędrowały tymi uliczkami, patrzyły na te budynki, jadły tamtejsze specjały. :) "O północy w Paryżu" sprawiło, że wizja naszej jesiennej wyprawy stała się jeszcze bardziej realna i to, jak dla mnie, jego największa zasługa.



poniedziałek, 5 września 2011

A silly sense of love and youth

Wiem, że działo się to dwa miesiące (!!) temu, ale do tej pory nie wspomniałam o tym, jakie odczucia wzbudziła we mnie tegoroczna edycja Open'era. :) Stąd też, po czasie, przyznaję, ale w końcu wzięłam się za przegląd zdjęć i krótkie wspominki, dlatego dzielę się tym także z Wami. Z góry uprzedzam, że zdjęcia wykonywałam starym aparatem bądź telefonem komórkowym, więc jakościowo nie powalają, jednak w warunkach festiwalowych każdy sprzęt jest na wagę złota (chociaż w tym przypadku powinnam raczej powiedzieć błota, bo głównie takim surowcem otoczeni są festiwalowicze).


Pierwszą sprawą wartą poruszenia jest oczywiście pole namiotowe (wbrew plotkom wcale nie jest takie wymiotowe jakby się mogło wydawać) - w tym roku podjęłam męską decyzję i postanowiłam przetrwać na polu, oszczędzając sobie długie godziny spędzone na dojazdach. W zeszłym roku dojeżdżałam przez wszystkie 4 dni i trochę mi to zbrzydło - do domu wracałam koło 5:00 nad ranem (3 różnymi liniami, więc przesiadki mogły mnie zmęczyć), spałam do 12:00 i godzinę później byłam już w busie do centrum, bo żeby dojechać na 17:00 do Kosakowa, po drodze zahaczając o monopolowy i krótki (?!) before, trzeba było rychło wyruszać. :) Pole namiotowe ma tą ogromną przewagę, że jesteś tuż obok koncertów, chociaż biorąc pod uwagę obszar festiwalu to i tak wydaje się daleko. Warunki są, jakie są, na szczęście zawsze staram się znaleźć jakieś nowe rozwiązania i tym sposobem odkryliśmy dodatkowe prysznice, które przez kilka dni miały nawet ciepłą wodę! Później niestety dorwali się do nich inni festiwalowicze i tyle widzieliśmy nasze luksusy. :) Sprawa pryszniców jest tym bardziej dramatyczna, że kolejki z rana ciągnęły się kilometrami, naprawdę! Były też te płatne, jednak do nich i tak było więcej chętnych (przynajmniej człowiek miał odrobinę prywatności, bo w tych ogólnodostępnych jedyny skrawek przestrzeni "intymnej" to brodzik prysznica, o ile oczywiście nikt nie urwał zasłonki). Dla mnie, maniaczki prostowania włosów, na początku problemem był brak prądu, który był istną plagą. Przez ulewne deszcze nieraz zamykały się nawet sklepiki z kawą czy napojami, bo nie mieli zasilania! Z czasem jednak przywykłam do tego, a ponieważ z pomocą w ładowaniu telefonu przyszedł Greenpeace, więc tak naprawdę miałam wszystko, czego mi trzeba. :) (już nawet wiecznie skręcone włosy przestały mi doskwierać). Innym jednak problemem był wrzątek - o ludzie, to był dopiero rarytas. Jeśli miało się szczęście, wrzątkiem poratować mógł ktoś ze stoiska z ciepłymi napojami - raz nawet dali nam za darmo, innym razem zażyczyli sobie jeden kupon (3zł) za dowolną ilość wrzątku. Nawet wyposażeni w czajnik musieliśmy zdać się na innych, ponieważ jak już wspominałam, prądu był wieczny BRAK.


Początkowo bardzo dobrze żyło mi się na polu i gdyby nie okropne ulewy 3 nocy (drugi dzień koncertów, bo na pole przyjeżdża się dzień przed otwarciem festiwalu), to wyszłabym z całej tej przygody z podniesioną głową. Los jednak chciał, że przeżyłam tam chwilę chyba największej bezsilności w życiu - o 2:00 w nocy, przemoczona do suchej nitki i marząca o ciepłym śpiworze, odkryłam, że moi znajomi postanowili imprezować w naszym namiocie (był największy i, jak to ze mną bywa, całkiem czysty w środku :P), a po opuszczeniu go nie zapięli drzwiczek... Możecie sobie chyba wyobrazić moją rozpacz, gdy w środku nocy, stojąc mokra w deszczu, odkryłam, że pół namiotu mam zalane, a drugie pół mokre od kurtki kolegi, który nieopatrznie zawinął swoją mokrą kurtkę w nasze śpiwory... MASAKRA to była, zapewniam. :P Następnego dnia pojechałam do domu wysuszyć rzeczy i zabrać dodatkowe kurtki przeciwdeszczowe, ale jak to zwykle bywa, później już nie padało. Co przeżyłam to moje, teraz oczywiście wspominamy to wspólnie śmiejąc się, ale wcale nie było mi do śmiechu wyżymając wszystkie swoje ciuchy. ;)


Tyle w sumie ciekawszych przygód z Open'era "niemuzycznego" (o muzyce za chwilę). Ogólnie pole polecam, bo naprawdę jest ciekawie. Wygodnie, bo blisko, poznać można sporo ludzi, jak np. my poznaliśmy bardzo interesującego chłopaka z Warszawy, który pewnej nocy był bohaterem pola, poznał chyba połowę ludzi tam mieszkających, a dopiero nazajutrz zorientował się o wielkiej dziurze w nodze, którą zrobił sobie potknąwszy się o śledzia. Taaaak, na polu jest naprawdę ciekawie. :)


No, teraz pora na muzykę. Na wstępie powiem, że cała ta "nagonka" na AlterArt odnośnie line-up'u doprowadzała mnie do szału - ludzie, jak się nie podoba, nie płacić za bilet i tyle! Też nie byłam zachwycona artystami, ale poszłam i absolutnie nie żałuję. Jak na mój gust Open'er to bardziej klimat niż same koncerty (+ niekończący się pokaz mody, bo przyjeżdża tu pół Polski i każdy chce pokazać, jak bardzo się off-streamowy i alternatywny, a w efekcie wszyscy wyglądają tak samo :D), dlatego nie zraził mnie tegoroczny dobór wykonawców. Poza tym za sam Coldplay mogłabym dać tyle, co za 4 dni festiwalu. :) (btw. ludzie chyba nie zdają sobie sprawy, że Open'er jest przede wszystkim TANI - owszem, drożeje z roku na rok, ale gdzie indziej zapłacisz 410zł za 6 dni noclegu + 4 dni koncertów takich gwiazd jak Coldplay czy Prince?)

A teraz HITY I KITY koncertowe. :)

Hit 1.
Oczywiście - Coldplay.


Czekałam na to kilka miesięcy, odkąd tylko dowiedziałam się o ich występie w Gdyni. Było f a n t a s t y c z n i e ! ! ! Zaśpiewali chyba wszystkie największe hity, łącznie z "Yellow", "Green eyes", "The Scientist" czy "Fix you" + oczywiście "Every teadrop is a waterfall". Mega, mega, mega! Ludzi było multum, nie udało nam się dopchać bliżej, ale to nie miało żadnego znaczenia. Atmosfera koncertu docierała na same brzegi tłumu zebranego pod sceną i gdy tylko zaczęli grać, nic więcej nie miało znaczenia. Amazing.



Hit 2.
The National


Zespół ten odkryłam przygotowując się do Open'era - nie znałam większości wykonawców, więc postanowiłam przesłuchać po kilka piosenek każdego zespołu, żeby nie przeoczyć żadnej perełki. The National urzekło mnie przede wszystkim tą piosenką:


Jest niesamowita, głos wykonawcy... cudowne, naprawdę. Koncert był na równie wysokim poziomie. Grali przed Codplay, ale nie dali po sobie poznać, że są "tą mniejszą" gwiazdą niż występujący po nich Brytyjczycy. 

Hit 3.
The Asteroids Galaxy Tour


Kolejny zespół odkryty przypadkiem, który jednak, jak się okazało, już znam. Na pewno fani Gossip Girl poznają piosenkę "Hero" czy "Lady Jesus":


 Piwosze zaś powinni kojarzyć "Golden age". Także zupełnie przypadkiem trafiłam na lubiany przeze mnie zespół, który pochwalić się może jeszcze kilkoma naprawdę dobrymi kawałkami. Na Open'erze zrobili mi niespodziankę i zaśpiewali jeszcze jeden kawałek - cover ukochanej piosenki, która idealnie poprawia humor:  "Safety dance".

Hit 4.
Kate Nash


Do jej piosenek, podobnie jak w dwóch poprzednich przypadkach, starałam się przekonać przed Open'erem, jednak nie tak skutecznie. Owszem wpadło mi w ucho kilka utworów, ale na koncert szłam już tylko z braku laku - w tym samym czasie nie grał nikt bardziej zachęcający. I dopiero tam, na Tent Stage, pod tym wielkim, jakby cyrkowym namiotem doceniłam tą energiczną, rudowłosą Brytyjkę. Na koncercie panowała tak niesamowita atmosfera, że każdy kto tu przebywał mógł poczuć energię przekazywaną przez wokalistkę. Zespół składał się z samych kobiet, jako że Kate to zagorzała feministka, i po raz kolejny przekonałam się, że kobieta to znaczy siła. :) Stąd od Open'era utwory Kate Nash na stałe zagościły na mojej playliście, a moją ukochaną chyba piosenką jej wykonawstwa jest "Merry Happy".

Hit 5.
James Blake


W skrócie - jeśli któraś z Was będzie kiedyś miała ochotę zakochać się w jakimś wokaliście, to niech wybierze sobie na obiekt westchnień właśnie James'a. Jest cudowny, a co rzadko się zdarza - jego cudowność idzie w parze ze świetną muzyką i talentem. Jego muzykę charakteryzują bardzo niskie brzmienia, więc podczas koncertu na Tent Stage cały namiot drżał od basu, tak że czasem uszy bolały. Ale muzyka jest naprawdę dobra, może niektórym wyda się usypiająca, ale głos Blake'a mnie osobiście zahipnotyzował.


Hit 6.
Brodka


Koncert Brodki to jeden z tych nielicznych na tegorocznym Open'erze, na który czekałam niecierpliwie i bardzo się cieszyłam (pozostałe zespoły były jedną wielką niewiadomą, mimo mojego rozeznania w temacie). Pech (czy też może fart) chciał, że w czasie jej własnie występu miała miejsce największa ulewa całego festiwalu. W końcu jednak dochodzę do wniosku, że być może właśnie warunki atmosferyczne sprawiły, że tak dobrze go wspominam. Im więcej instrumentów siadało z powodu zalania, tym lepiej bawiła się publiczność i chyba sama Brodka. Jakimś trafem deszcz zacinał dokładnie w stronę głębi sceny, więc z minuty na minutę na telebimie widać było coraz to większe kałuże. Tym bardziej spodobała mi się postawa Moniki, która za nic miała sobie zagrożenie wypadkiem, gdy skakała na swojej przemoczonej trampolinie, czy wszechobecną wodę, która mogła doprowadzić do zwarcia. Wszyscy bawili się świetnie, a gdy jedynym działającym instrumentem na scenie okazała się zwykła gitara akustyczna + akompaniament tamburynu, padły słowa "a capella, chuj!" i zabawa stała się jeszcze bardziej przednia. :)

To moje największe hity, tak sądzę. Do bardzo udanych zaliczyć mogę także:
a) Hurts


b) i The Wombats

Tyle hitów. Pora chyba najwyższa na kity? Open'er ma jednak to do siebie, że gdy coś zapowiada się na kit, w tym samym czasie gra kilka innych wykonawców, więc kity się po prostu omija. :) Jednak koncertu Prince'a czy M.I.A. ominąć nie wypadało, a jednak okazały się dla mnie zupełnie nieciekawe. Na Prince'a poszłam, bo wypada - taka gwiazda u nas, trzeba iść. Stałam w tłumie kilkanaście minut, by w końcu wspólnie ze znajomymi uznać, że może i wypada, ale szkoda czasu na jego koncert. Miałam tego farta, że pod koniec grał "Purple rain" (jedyny kawałek, który lubię z jego twórczości), a wtedy akurat byłam nieopodal, więc razem z kilkusetnym tłumem ruszyłam pod scenę wysłuchać jego największego hitu. :) M.I.A. natomiast rozczarowała chyba wszystkich - z relacji innych, z recenzji w gazetach i innych przekazów wiem, że tak dobrze zapowiadający się koncert był strasznym niewypałem. Podobnie jak z Prince'm, miałam farta i trafiłam na największy przebój - "Paper planes", więc moja jedyna potrzeba została zaspokojona. :)


I to by było na tyle odnośnie Open'era. Pewnie jest sporo do dodania, ale już tego Wam oszczędzę. :) Nie chcę też wyręczać AlterArtu w działaniach marketingowych, niech mają na co wydawać tą fortunę za bilety (w końcu na festiwalu bawiło się dobrych kilkadziesiąt tysięcy ludzi). Za rok, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, po raz kolejny zawitam na kosakowskim lotnisku, bo co jak co, ale Open'er jest wart poświęconego czasu czy nawet tych pieniędzy.

PS. Wkrótce relacja z CLMF - taka się ze mnie zrobiła światowa dziołcha, a jak!
PS2. Byłam dziś na "Północy w Paryżu"...
PS3. Ciekawostka na koniec - notkę zaczęłam pisać ok. 13:00, kończę o 21:19 - wow! Nie ma to jak przebudowa Węzła Karczemki i nieustanne przerwy w dopływie prądu! Tak to jest u nas, na wsi. ;)


sobota, 3 września 2011

Do you think about me now and then? Cause I'm comin' home again...

Nie zabrzmi to przyjaźnie, lecz idealnie pasuje do zaistniałej sytuacji - "Czas na odważne decyzje" (także tego...). O założeniu blogspot'a myślałam już od jakiegoś czasu, ponieważ po przetestowaniu oferowanych tu opcji długo nie mogłam wyjść z podziwu. Jednak Google to Google i nawet fotologowi, którego niegdyś tak sobie ukochałam (wydawał się taki nowoczesny i jak na tamte czasy, czyli rok 2006, był to najlepszy serwer blogowy) trudno było przesłonić zalety Bloggera. Jednak cały czas szkody było mi tak po prostu porzucić starą stronę na rzecz zupełnie nowej, dlatego wciąż uparcie opierałam się modzie na blogspot'a. Aż do wczorajszego popołudnia, kiedy przeglądając swoje konto Google wpadłam na rozwiązanie idealne - przecież blogi te można by połączyć ze sobą! Lampka się zapaliła w głowie i niemal przypaliła mi czaszkę od wewnątrz od ilości pomysłów, jak wprowadzić w życie tą brilliant ideę. Od razu poszła w ruch wyszukiwarka - "import bloga". Jest! Cała w skowronkach, już obmyślałam nazwę dla bloga itd. itd... O dziwo całkiem łatwo mi to poszło, bo gdy kiedyś sprawdzałam dostępność wybranych adresów WSZYSTKIE były zajęte... Co było tym bardziej niesamowite, że propozycje loginów brałam... z tekstów piosenek (były to całe wersy czasami), a jednak zasięg Blogger'a jest tak szeroki, że wszystkie domeny były już zajęte.

Tym razem pomyślałam o rozwiązaniu najprostszym i, ku mojemu zaskoczeniu, możliwym. Takim sposobem powstała witryna haniape.blogspot.com . :) Niestety po głębszej analizie możliwości nowego adresu okazało się, że import archiwum z fotologa nie jest możliwy (nawet Google czasem wysiada ze swoimi opcjami), ale klamka już zapadła (a podlinkowanie archiwum z poprzedniego bloga do rzeczy najtrudniejszych nie należało).

Tyle kwestii wstępu, jako że krótkie wyjaśnienie chyba się należało. :) Następny wpis będzie już w starym (dobrym?) stylu, promise! Tymczasem życzę udanego sobotniego wieczoru (a rozpoczynające się dzisiaj kolejne edycje programów rozrywkowych pewnie okażą się w tym bardzo pomocne :P) i do następnej notki. :)