sobota, 17 września 2011

Bonjour Paris!

Stało się - zawitałam do miasta miłości, miasta grzechu, miasta wielkich artystów, sztuki, miasta legendy. Paryż, bo o nim tu mowa, jest właśnie taki, jak napisałam. Ma w sobie tyle skrajności, że ciężko określić go jednym słowem, zdaniem czy nawet wpisem tutaj. Dlatego też postanowiłam swoje odczucia na bieżąco przekazywać Wam. Mam nadzieję, że chociaż częściowo uda mi się opisać to, jakie jest to miejsce. Bo jest niesamowite i to z pewnością trzeba mu oddać.


Paryż przywitał mnie ciepłym, niczym wakacyjnym słońcem. Mimo zapowiadanych w internecie opadów, miasto otulone było jasnymi promieniami, które w połączeniu z rudymi już liśćmi drzew dało niesamowity efekt. Pierwsze, co pomyślałam a propos atmosfery i wyglądu miasta - że chyba tak wyobrażam sobie Nowy Jork. Oczywiście wieżowce nie są tak wysokie, a po ulicach nie śpieszą żółte taksówki, ale budynki kończą się na rogach ulic pod różnymi kątami, zupełnie jak na zdjęciach NY, poza tym tu też jest dużo zieleni przy drogach, drzewa, niewysokie, tworzą całe alejki. Tak naprawdę nie ma tych podobieństw wiele, ale Paryż skojarzył mi się właśnie z tym miastem w USA. Być może to dlatego, że to pierwsze "wielkoświatowe" miasto, które miałam okazję odwiedzić, a NY zdecydowanie kojarzy mi się z "wielkim światem" (a wręcz z jego stolicą).

Niestety kolejne dwa moje przeżycia w stolicy Francji nie były już tak miłe - najpierw problemy z połapaniem się w schemacie tutejszego metra (siostra zapomniała wziąć z domu rozmówek polsko-francuskich... n/c), a później, po dotarciu do dzielnicy, gdzie mieści się nasz hotel, trauma związana z niezliczonymi facetami pochodzenia Arabskiego/afrykańskiego, którzy stoją na ulicach, zagadują do każdej napotkanej dziewczyny i zapraszają do burdelów. Są tak nachalni, zgrywają miłych, posługują się różnymi językami, ale ich spojrzenia są tak oblepiające, że odkąd spotkałam ich tu dzisiaj, z żadnym przechodniem w Paryżu nie nawiązuję kontaktu wzrokowego. To niepodobne do mnie, ale naprawdę mają w sobie coś tak odrzucającego i wręcz obleśnego/wulgarnego, że czuję się urażona gdy "uraczą" mnie zerknięciem w moją stronę. Stąd też jak ognia omijam główne skrzyżowanie tuż obok hotelu, gdzie pierwszy (i oby ostatni) raz napotkałam na swej drodze tych "lalusiów".


Po ostatniej wizycie w kinie na "O północy..." byłam przekonana, że gdy tylko wystawię nos z busa lotniskowego pomyślę sobie "zupełnie jak w tym filmie". Tymczasem Paryż kojarzy mi się z zupełnie inną produkcją, dawno przeze mnie zapomnianą - "Amelia". Wszystko to za sprawą Montmartre - dzielnicy, gdzie w większości lokowane są sceny filmu, a która obecnie stanowi mój tygodniowy "dom". Co rusz napotykamy na swej drodze kolejne miejsca kojarzone z filmu, a ponieważ każdy chyba wie, że "Amelia" ma klimat nie z tej ziemi, więc coraz to bardziej zakochuję się w Paryżu. A to dopiero pierwszy dzień wrażeń!

Ostatnie zdjęcie miało być skupione na lodach - Häagen-Dazs! Niestety fotograf nie zrozumiał mojej wskazówki, ale zdjęcie i tak całkiem udane. :)

No i na tyle z pierwszego dnia (czy raczej wieczora) spędzonego w Paryżu. Przede mną cały tydzień pełen wrażeń i nie zawaham się dalej dzielić się swoimi spostrzeżeniami i odczuciami względem tego miasta. Pewnie czeka mnie jeszcze kilka nieprzyjemnych spotkań z lalusiami lub kolejne problemy w porozumiewaniu się z tubylcami (brzmi dziko, ale naprawdę mało kto mówi tu płynnie po angielsku; że też Francuzi muszą się nie lubić akurat z Anglikami!), ale magia tutejszych zakątków rekompensuje mi wszystkie niedogodności. No i tym samym potwierdza się to, o czym pisałam na początku - że Paryż to miasto o wielu twarzach i mimo wszystko mam nadzieję poznać każdą z nich.


Dobranoc życzę Wam prosto from Paris!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz