środa, 28 września 2011

Stay with me, let's just breathe...

Lubię siebie za to, że gdy wszystko wokół doprowadza mnie do szewskiej pasji, gdy w minutę życie obraca się o 180 stopni i dowala mi z każdej strony, potrafię cieszyć się tzw. małymi rzeczami. Uwielbiam dźwięk zalewania herbaty wrzątkiem, to działa na mnie kojąco. Uwielbiam biegać wieczorami, dopasowując kroki do rytmu piosenki z iPoda. Uwielbiam miękką sierść na uszach mojego psa. Uwielbiam planować, co na siebie jutro założę. Uwielbiam kupować lakier do paznokci w kolorze ostatnio kupionego ciucha. Uogólnię - ja w ogóle lubię kupować. :)

Te wszystkie małe rzeczy sprawiają, że mój mózg na chwilę się wyłącza, zamyka na cały ten natłok informacji, złych wieści. Nagle przestaje się liczyć, że mój wydział jest najbardziej nieogarniętym na całej politechnice. Przestaje mieć znaczenie, że na buty oddane do reklamacji kilka tygodni temu mogę czekać "według ustawy, do trzech miesięcy". To nic, że wykupiony kilka miesięcy temu Groupon na kolację we dwoje przepada, bo restauracja nie przewidziała, że kupony nabędzie 800 osób i teraz nie wyrabia się z terminami (a ważność bonu upływa w sobotę). 
NIC, NIC, NIC.


Wszystko schodzi na dalszy plan, a ja skupiam się na sprawach/zajęciach, które wydają się absolutnie bzdurne przy tym wszystkim, ale są zbawienne, aby po prostu nie zbzikować. Dopiero trzeci dzień na uczelni mija, a ja już przeżyłam totalną jazdę bez trzymanki. I niech będzie, że to szczyt pedantyzmu, ale ileż satysfakcji przyniosło mi zrobienie w końcu porządku z butami, umieszczając każdą parę w osobnym pudełku, oznaczonym odpowiednim zdjęciem. Trudno, mam bzika, ale wolę zwariować na punkcie takich rzeczy niż latać po uczelni załatwiając sobie zajęcia, bo planista zmienia plan co godzinę (podobnie jak często zmienia podział na grupy). Totalna szajba człowiekowi odbija, gdy słyszy od ćwiczeniowca, że "skoro jest takie zamieszanie, to on sobie robi własną listę i kto pierwszy, ten lepszy, jest 30 miejsc i reszta go nie interesuje". Taaaakże tego. Albo wejść we wtorek o 21:00 na stronę wydziału i dowiedzieć się, że o 18:00 zostałam przesunięta z grupy 5 do grupy 4, która miała w ten sam dzień zajęcia o 13:00, na których się nie pojawiłam, bo o niczym nie wiedziałam. Omijajcie WZiE szerokim łukiem, naprawdę, szkoda nerwów. Studia jak studia, ale cała "oprawka" - organizacja zajęć, planu, wyrabianie się z tym w terminie - istna patologia. 

I dlatego właśnie doceniam te wszystkie chwile, gdy kojąco działa na mnie zaparzanie herbaty, malowanie paznokci pod kolor butów czy nowe lakierki dopasowane do nowej torebki. :) I niech będzie, że to szczyt przesady, mania zakupoholizmu, pedantyzm. Każdy ma jakieś swoje zboczenie, jakiegoś kręćka, który pozwała mu jakoś uchronić resztkę zszarpanych nerwów od lawiny negatywnych emocji. Niech mój mózg zamyka się na to wszystko jak najczęściej.


I jeszcze absolutnie delikatna, kojąca piosenka. Uwielbiam.

Życzę Wam dużo uśmiechu i pogody ducha i jak najwięcej takich kręćków. :) 
Do napisania!


3 komentarze:

  1. wiesz co, aż poszłam sobie zaparzyć herbatę :)
    apropo pedantyzmu, ciągle jestem obrzucana synonimami pedantki, także doskonale rozumiem w czym rzecz, tym bardziej, że ja dzisiaj kupiłam 3 kolory lakierów. każdy do innej części garderoby, znam to ;)

    i nie strasz mnie tymi studiami!

    OdpowiedzUsuń
  2. co do pedantyzmu to rozumiem, bo mam tak samo.
    co do uczelni, to również rozumiem, bo u mnie było podobnie.
    co do butów, to podziwiam, bo o ile mam ich kilka, to zazwyczaj chodzę tylko w 2-3 parach na zmianę (za to mogę przebierać się niezliczoną ilość razy dziennie) :P

    OdpowiedzUsuń
  3. to butik? nawet nie wiedziałam o tym, ale nie, nie było żadnej kolejki
    city life-style to chyba zdecydowanie bardziej 2 wpisy wcześniej!;)


    też mam takie swoje 'cudowne małe rzeczy'
    ale i kilka takich, które mnie wkurzają

    i chyba na każdych studiach organizacja w jakimś stopniu leży, a na pewno jest daleka od ideału niestety

    OdpowiedzUsuń