niedziela, 16 października 2011

This magic, this drunken semaphore and I

Od poprzedniej notki minęły już dwa tygodnie, ale przyznam otwarcie, że nie próżnowałam. :) Rok akademicki wystartował już po całości, pierwsze koło zaliczone piątkowo, więc jakoś idzie. :) Dodatkowo zaliczyłam przygodną pracę w Filharmonii (hehe) i, co najważniejsze, ruszyłam z moim projektem Politechnika Fashion. Cieszy mnie ta sprawa niezmiernie, bo w końcu mam w co ręce włożyć - po nieudanych próbach poszukiwania pracy, obawiałam się marnotrawienia wolnego czasu, którego mimo studiów i dodatkowych zajęć językowych jednak trochę mam. Na szczęście, jak do tej pory, jaram się tym bardzo, a co najlepsze - jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, więc myślę, że prędzej znudzi mnie nadmiar roboty, niż nadmiar nudy. :) Ale tak ogólnie to mam nadzieję, że nic mnie nie znudzi, bo byłoby trochę słabo. :D


Moje zeszłotygodniowe królestwo. :) To powoli staje się tradycją, że urodzinowe menu dla mojej siostry należy DO MNIE. I takim sposobem zeszłą sobotę spędziłam w kuchni. Powinnam raczej powiedzieć, że sobotni wieczór, bo ten dzień zaczął się dla mnie około godziny 15:00, kiedy po piątkowym Dniu Taniego Wina powstałam z otchłani. ;) Niemniej gotowanie to cudowne zajęcie i nie straszne mi były te godziny (6 dokładnie) spędzone przy tzw. garach. Im częściej coś pichcę i im więcej komplementów z tego tytułu słyszę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w końcu mam jakąś zajawkę, która daje mi mnóstwo satysfakcji i radości. A że do tej pory specjalizowałam się raczej w deserach, to w najbliższym czasie mam zamiar postawić na dania słone (a najbliższa okazja może okazać się jeszcze bliższa niż bym tego sobie życzyła tj. nadchodząca sobota). 


Punktem głównym menu był oczywiście tort. Postawiłam na to, co sama najbardziej lubię - czyli tort śmietanowo-owocowy, jako że czekoladowe nie bardzo mi podchodzą. Piña colada wydała mi się odpowiednim wyborem i, zdaniem gości, okazała się strzałem w dziesiątkę. :) Tydzień później, spędzając dzisiejszą niedzielę na zaległym prasowaniu, z rozmarzeniem wspominałam ten smak, musząc się jednak zadowolić lodami Algidy. ;)


Wyczynem było dowieźć wszystkie ciasta (3 sztuki) na miejsce "imprezy", jako że piekłam w domu, a urodziny wyprawiane były u rodziny (siostra połączyła swoje urodziny z urodzinami kuzynki ;)). Polskie drogi nie były zbyt przychylne, ale jakoś dałam radę. :D


To zaś chwila przełomowa - mój pierwszy sernik w życiu. :) Wyszedł idealny, tak jak podane było w przepisie (oczywiście wszystkie czerpałam z ukochanej Kwestii Smaku), chociaż dobór owoców był już moją inwencją twórczą, a w sumie wynikiem przymusu - zdobyć dużą ilość smacznych truskawek o tej porze roku - zbyt ambitne przedsięwzięcie. :D



Et voila! Pozostało tylko zdmuchnąć świeczki, nie zdmuchując przy tym dekoracji. ;) Jakoś się udało.

A tak z innej beczki... Coraz częściej myślę teraz o zbliżającej się zimie. Jesień tegoroczna to raczej bardzo krótka i bardzo przejściowa pora roku, jako że w październiku mieliśmy jeszcze lato, a dwa tygodnie później nastały już siarczyste mrozy. Wychodząc rano, jadąc autem na zajęcia staram się nacieszyć tym, że samochód odpala za pierwszym razem, że da się otworzyć bagażnik (zimą nieraz jest zmrożony warstwą śniegu i lodu), że nie muszę przeznaczać kilku(nastu) minut na odśnieżanie... Dużo by tak wymieniać. Jednocześnie myślę sobie o tej zimie "do Świąt" i cieszę się tym wszystkim. To zabawne, że do Wigilii nic nie jest mi straszne, żaden mróz, odśnieżanie, ślizgawka na chodniku czy odmrożone kończyny. A gdy mija świąteczna przerwa, zaczyna się ten cały nowy rok, jak ręką odjął moją odwagę i cierpliwość - dni wleką się w nieskończoność, jest mi zimno i źle. Jakby zupełnie zmieniła się pora roku, a przecież to cały czas ta sama zima. Idealny przykład na to, jak punkt widzenia zmienia się wraz z pozycją siedzenia. :) 

Także mroźna pora roku do Świąt to dla mnie czas oczekiwania i celebracji, z super hiper mega ekstra happy endem trwającym 24-31 grudnia. A potem to już... czarna rozpacz. Na szczęście mamy jeszcze październik (słowo "jeszcze" jest tu bardzo wskazane, bo załamuje mnie tak szybki upływ czasu...). Za chwilę idę się cieszyć ostatnimi wieczorami, kiedy biegając nie przymarznę do asfaltu (chociaż tak naprawdę trochę zaniedbałam ostatnio swój jogging, ale 28.10 startuję w biegu PG, także muszę się wziąć za siebie :D). Tak, jestem nudziarą, ale czasem muszę sobie troszkę pozrzędzić. :)



Zawsze dodaję jedną piosenkę, powyższa męczyła mnie od pewnego czasu, ale nigdy nie chciało mi się jej odnaleźć. Tymczasem powinnam jeszcze polecić Wam piosenkę Tony'ego Bennett'a z Lady Gagą (tak, LUBIĘ JĄ MEGA!) - a więc zachęcam do przesłuchania. Świetna! :)


1 komentarz:

  1. mniam!
    ja w tym momencie muszę się zadowolić budyniem :D
    jest mi strasznie zimno i dla mnie tej jesieni to tak jakby w ogóle nie było. jest mi smutno :<

    ps. czy mówiłam Ci już kiedyś, że lubię czytać Twoje notki? :D

    OdpowiedzUsuń