czwartek, 17 listopada 2011

Nadmiar a brak i jak sobie z tym radzić



Relaks. Dziś wieczór (noc) czas na relaks. O wyspaniu się nie ma mowy, ale to pierwszy wieczór od kilku dni (a wydaje się, jakby tygodni...), kiedy nie muszę na następny dzień zrobić czegokolwiek. Cudowny to czas, włączyć serial, na który nie znalazłam "luki" w planie dnia jak dotąd... Czwartki są cudowne. :) Zajęcia kończę o 10 i resztę mam absolutnie GDZIEŚ. Zwykle wykańcza mnie podróż autobusem, która wlecze się w nieskończoność, ale wizja wolnego popołudnia/wieczoru jest zbawienna.


Prawda jest taka, że ten krótki wstęp powyżej może świadczyć o moim przemęczeniu i przesyceniu, a tymczasem jest zupełnie inaczej. Ostatnie trzy dni to prawdziwy kalejdoskop, czas płynie mega szybko, a jednak niedziela 13.11 wydaje mi się tak bardzo odległa, że sobie nie wyobrażacie... Nie wiem, z czego to wynika, ale mam pewien pomysł - chyba z tego, że w końcu mam ręce pełne roboty i jestem z tego powodu naprawdę szczęśliwa. Dawno nie użyłam tego słowa w okolicznościach innych niż nowo kupione buty/spodnie/sukienka. I chociaż dzisiaj też mogłabym go użyć w tym znaczeniu (moja sukieniunia nieustannie zachwyca), to wiem, że w rzeczywistości nie kolejne wydane pieniądze mnie cieszą i to nowość, dawno niezaznana w moim przypadku. :) Bo nie mówię tutaj też o satysfakcji, nie tylko. Pierwszy raz od nie wiem, jak dawna, spełniam się w tym, co robię. Kto by pomyślał, że studiując zarządzanie, które męczy mnie niezmiernie, znajdę sobie "na boku" coś, co sprawi, że nawet te bzdurne przedmioty wchodzące w program studiów nie zrujnują mi mojego nastawienia.


Dawno też nie miałam tyle roboty, co teraz. Na dodatek w skład tej "roboty" wcale nie wchodzi (na razie) nauka, więc poniekąd obawiam się zbliżającej się wielkimi krokami sesji. Mam jednak wrażenie, i tu się raczej nie mylę, że im więcej ma się na głowie, tym więcej ma się czasu. Paradoks, to prawda, ale w moim przypadku się sprawdza. Moja koleżanka zadała mi ostatnio pytanie "jak ty to robisz?" i chociaż poczułam się przez to nieco staro, jak jakaś matka Polka, która dokonuje Bóg wie czego (taka jakby Hanka Mostowiak; btw. pokój jej duszy!), ale jednak zrobiło mi się miło, że przynajmniej z boku wyglądam na ogarniętą. :) Fakt jest, że na początku takiego zgiełku zadań ciężko jest z własnego punktu widzenia zauważyć w tym wszystkim jakąś organizację, harmonię, jednak po czasie i po takich słowach od kogoś z zewnątrz, dochodzę do wniosku, że faktycznie jakoś godzę ze sobą to wszystko. Jak na razie.

Wieczór - ideał! + gazetka i byłoby jak w niebie.

Moje szczęście jest tym większe, że przede wszystkim powoli dopinam swego - pierwszy rok studiów najnormalniej w życiu przebimbałam. Bo co z tego, że uczyłam się dodatkowo angielskiego (jak zwykle zresztą) lub dostawałam dobre oceny... Tak naprawdę nie robiłam zbyt wiele, a czas przelatywał mi między palcami. Wracałam do domu i całymi godzinami oglądałam seriale, buszowałam po sieci, przeglądałam kwejka itd. Pewnie w porównaniu z innymi, nie było to jakoś nadzwyczajnie czasochłonne, ale sama ze sobą czułam się źle. Pamiętam, jak kuzynka na 19-ste urodziny (przed studiami) składała mi życzenia, abym "wykorzystała studia w pełni, bo to ostatni dzwonek, aby korzystając z garnuszka rodziców rozwijać się i bawić". Tymczasem kolejna seria House MD czy Gossip Girl na pewno donikąd by mnie nie zaprowadziła, a garnuszek rodziców nie zostałby jakoś bardzo naruszony (z ich punktu widzenia nie taka zła ta opcja).



Nie wiem, jak to jest z Wami, ale w moim przypadku taki nawał roboty (pomijając naukę) jest najlepszym lekarstwem i najlepszą odskocznią od listopadowej chandry, przymrozków i nieustającego mroku za oknem. Tak naprawdę nie zauważam, kiedy dzień zamienia się w noc i odwrotnie, bo w ciągu dnia (zwłaszcza pon.-śr.) moje chwile na dworzu to przemieszczanie się między wydziałami na PG. Tak czy siak, nie zamieniłabym tego napiętego terminarza na ten pusty sprzed roku. Jestem pedantką, a dzięki ograniczonemu czasowi i liczbie zadań na "TO-DO-LIST" wszystko mam w miarę poukładane, więc przeżywam pedantyczną ekstazę (już nie będę używała tu tego "mocniejszego" synonimu, ale generalnie wiecie, o co kaman ;)). A jak już połechcę sobie swój pedantyzm tym porządkiem, a ego efektami tego zorganizowania i zaangażowania, to zawsze przychodzi taki moment, jak ten dzisiaj, kiedy bez skrupułów włączę swój serialik i wzorem przyzwyczajeń sprzed roku, pozwolę, aby te 44 minuty przeleciały mi przez palce. I wcale nie denerwuje mnie to, że muszę wybierać między serialem a nadrobieniem zaległości w prasie (ostatnio stałam się wielką fanką magazynów, dawno tego u mnie nie było). W końcu zawsze znajdzie się chwila w autobusie czy na wykładzie, aby nadrobić wszelkie zaległości ze świata gazet. :)




Mam nadzieję, że tej jesieni/zimy Wy także znajdziecie sobie jakieś zajawki, które pozwolą Wam zapomnieć o kryzysie i stale rosnącej cenie benzyny. W gruncie rzeczy, na to wszystko znajdzie się sposób jeśli tylko człowiek się ogarnie. :) A nie ma lepszej metody na więcej czasu niż jego brak. 




PS. Dopóki zajawki nie znajdziecie, zachęcam na wybranie się do kina. :) Poza "Jeden dzień", który TRZEBA obejrzeć, "Listy do M." też dają radę.





4 komentarze:

  1. zdjęcia są tak cudowne i tak klimatyczneeee, aż chce się żyć! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie im mniej czasu tym go więcej :). Ja też lepiej się organizuję jeśli do zorganizowania mam całą masę spraw... aczkolwiek przyznam, że czasem fajnie jest nie robić nic...

    OdpowiedzUsuń