poniedziałek, 5 września 2011

A silly sense of love and youth

Wiem, że działo się to dwa miesiące (!!) temu, ale do tej pory nie wspomniałam o tym, jakie odczucia wzbudziła we mnie tegoroczna edycja Open'era. :) Stąd też, po czasie, przyznaję, ale w końcu wzięłam się za przegląd zdjęć i krótkie wspominki, dlatego dzielę się tym także z Wami. Z góry uprzedzam, że zdjęcia wykonywałam starym aparatem bądź telefonem komórkowym, więc jakościowo nie powalają, jednak w warunkach festiwalowych każdy sprzęt jest na wagę złota (chociaż w tym przypadku powinnam raczej powiedzieć błota, bo głównie takim surowcem otoczeni są festiwalowicze).


Pierwszą sprawą wartą poruszenia jest oczywiście pole namiotowe (wbrew plotkom wcale nie jest takie wymiotowe jakby się mogło wydawać) - w tym roku podjęłam męską decyzję i postanowiłam przetrwać na polu, oszczędzając sobie długie godziny spędzone na dojazdach. W zeszłym roku dojeżdżałam przez wszystkie 4 dni i trochę mi to zbrzydło - do domu wracałam koło 5:00 nad ranem (3 różnymi liniami, więc przesiadki mogły mnie zmęczyć), spałam do 12:00 i godzinę później byłam już w busie do centrum, bo żeby dojechać na 17:00 do Kosakowa, po drodze zahaczając o monopolowy i krótki (?!) before, trzeba było rychło wyruszać. :) Pole namiotowe ma tą ogromną przewagę, że jesteś tuż obok koncertów, chociaż biorąc pod uwagę obszar festiwalu to i tak wydaje się daleko. Warunki są, jakie są, na szczęście zawsze staram się znaleźć jakieś nowe rozwiązania i tym sposobem odkryliśmy dodatkowe prysznice, które przez kilka dni miały nawet ciepłą wodę! Później niestety dorwali się do nich inni festiwalowicze i tyle widzieliśmy nasze luksusy. :) Sprawa pryszniców jest tym bardziej dramatyczna, że kolejki z rana ciągnęły się kilometrami, naprawdę! Były też te płatne, jednak do nich i tak było więcej chętnych (przynajmniej człowiek miał odrobinę prywatności, bo w tych ogólnodostępnych jedyny skrawek przestrzeni "intymnej" to brodzik prysznica, o ile oczywiście nikt nie urwał zasłonki). Dla mnie, maniaczki prostowania włosów, na początku problemem był brak prądu, który był istną plagą. Przez ulewne deszcze nieraz zamykały się nawet sklepiki z kawą czy napojami, bo nie mieli zasilania! Z czasem jednak przywykłam do tego, a ponieważ z pomocą w ładowaniu telefonu przyszedł Greenpeace, więc tak naprawdę miałam wszystko, czego mi trzeba. :) (już nawet wiecznie skręcone włosy przestały mi doskwierać). Innym jednak problemem był wrzątek - o ludzie, to był dopiero rarytas. Jeśli miało się szczęście, wrzątkiem poratować mógł ktoś ze stoiska z ciepłymi napojami - raz nawet dali nam za darmo, innym razem zażyczyli sobie jeden kupon (3zł) za dowolną ilość wrzątku. Nawet wyposażeni w czajnik musieliśmy zdać się na innych, ponieważ jak już wspominałam, prądu był wieczny BRAK.


Początkowo bardzo dobrze żyło mi się na polu i gdyby nie okropne ulewy 3 nocy (drugi dzień koncertów, bo na pole przyjeżdża się dzień przed otwarciem festiwalu), to wyszłabym z całej tej przygody z podniesioną głową. Los jednak chciał, że przeżyłam tam chwilę chyba największej bezsilności w życiu - o 2:00 w nocy, przemoczona do suchej nitki i marząca o ciepłym śpiworze, odkryłam, że moi znajomi postanowili imprezować w naszym namiocie (był największy i, jak to ze mną bywa, całkiem czysty w środku :P), a po opuszczeniu go nie zapięli drzwiczek... Możecie sobie chyba wyobrazić moją rozpacz, gdy w środku nocy, stojąc mokra w deszczu, odkryłam, że pół namiotu mam zalane, a drugie pół mokre od kurtki kolegi, który nieopatrznie zawinął swoją mokrą kurtkę w nasze śpiwory... MASAKRA to była, zapewniam. :P Następnego dnia pojechałam do domu wysuszyć rzeczy i zabrać dodatkowe kurtki przeciwdeszczowe, ale jak to zwykle bywa, później już nie padało. Co przeżyłam to moje, teraz oczywiście wspominamy to wspólnie śmiejąc się, ale wcale nie było mi do śmiechu wyżymając wszystkie swoje ciuchy. ;)


Tyle w sumie ciekawszych przygód z Open'era "niemuzycznego" (o muzyce za chwilę). Ogólnie pole polecam, bo naprawdę jest ciekawie. Wygodnie, bo blisko, poznać można sporo ludzi, jak np. my poznaliśmy bardzo interesującego chłopaka z Warszawy, który pewnej nocy był bohaterem pola, poznał chyba połowę ludzi tam mieszkających, a dopiero nazajutrz zorientował się o wielkiej dziurze w nodze, którą zrobił sobie potknąwszy się o śledzia. Taaaak, na polu jest naprawdę ciekawie. :)


No, teraz pora na muzykę. Na wstępie powiem, że cała ta "nagonka" na AlterArt odnośnie line-up'u doprowadzała mnie do szału - ludzie, jak się nie podoba, nie płacić za bilet i tyle! Też nie byłam zachwycona artystami, ale poszłam i absolutnie nie żałuję. Jak na mój gust Open'er to bardziej klimat niż same koncerty (+ niekończący się pokaz mody, bo przyjeżdża tu pół Polski i każdy chce pokazać, jak bardzo się off-streamowy i alternatywny, a w efekcie wszyscy wyglądają tak samo :D), dlatego nie zraził mnie tegoroczny dobór wykonawców. Poza tym za sam Coldplay mogłabym dać tyle, co za 4 dni festiwalu. :) (btw. ludzie chyba nie zdają sobie sprawy, że Open'er jest przede wszystkim TANI - owszem, drożeje z roku na rok, ale gdzie indziej zapłacisz 410zł za 6 dni noclegu + 4 dni koncertów takich gwiazd jak Coldplay czy Prince?)

A teraz HITY I KITY koncertowe. :)

Hit 1.
Oczywiście - Coldplay.


Czekałam na to kilka miesięcy, odkąd tylko dowiedziałam się o ich występie w Gdyni. Było f a n t a s t y c z n i e ! ! ! Zaśpiewali chyba wszystkie największe hity, łącznie z "Yellow", "Green eyes", "The Scientist" czy "Fix you" + oczywiście "Every teadrop is a waterfall". Mega, mega, mega! Ludzi było multum, nie udało nam się dopchać bliżej, ale to nie miało żadnego znaczenia. Atmosfera koncertu docierała na same brzegi tłumu zebranego pod sceną i gdy tylko zaczęli grać, nic więcej nie miało znaczenia. Amazing.



Hit 2.
The National


Zespół ten odkryłam przygotowując się do Open'era - nie znałam większości wykonawców, więc postanowiłam przesłuchać po kilka piosenek każdego zespołu, żeby nie przeoczyć żadnej perełki. The National urzekło mnie przede wszystkim tą piosenką:


Jest niesamowita, głos wykonawcy... cudowne, naprawdę. Koncert był na równie wysokim poziomie. Grali przed Codplay, ale nie dali po sobie poznać, że są "tą mniejszą" gwiazdą niż występujący po nich Brytyjczycy. 

Hit 3.
The Asteroids Galaxy Tour


Kolejny zespół odkryty przypadkiem, który jednak, jak się okazało, już znam. Na pewno fani Gossip Girl poznają piosenkę "Hero" czy "Lady Jesus":


 Piwosze zaś powinni kojarzyć "Golden age". Także zupełnie przypadkiem trafiłam na lubiany przeze mnie zespół, który pochwalić się może jeszcze kilkoma naprawdę dobrymi kawałkami. Na Open'erze zrobili mi niespodziankę i zaśpiewali jeszcze jeden kawałek - cover ukochanej piosenki, która idealnie poprawia humor:  "Safety dance".

Hit 4.
Kate Nash


Do jej piosenek, podobnie jak w dwóch poprzednich przypadkach, starałam się przekonać przed Open'erem, jednak nie tak skutecznie. Owszem wpadło mi w ucho kilka utworów, ale na koncert szłam już tylko z braku laku - w tym samym czasie nie grał nikt bardziej zachęcający. I dopiero tam, na Tent Stage, pod tym wielkim, jakby cyrkowym namiotem doceniłam tą energiczną, rudowłosą Brytyjkę. Na koncercie panowała tak niesamowita atmosfera, że każdy kto tu przebywał mógł poczuć energię przekazywaną przez wokalistkę. Zespół składał się z samych kobiet, jako że Kate to zagorzała feministka, i po raz kolejny przekonałam się, że kobieta to znaczy siła. :) Stąd od Open'era utwory Kate Nash na stałe zagościły na mojej playliście, a moją ukochaną chyba piosenką jej wykonawstwa jest "Merry Happy".

Hit 5.
James Blake


W skrócie - jeśli któraś z Was będzie kiedyś miała ochotę zakochać się w jakimś wokaliście, to niech wybierze sobie na obiekt westchnień właśnie James'a. Jest cudowny, a co rzadko się zdarza - jego cudowność idzie w parze ze świetną muzyką i talentem. Jego muzykę charakteryzują bardzo niskie brzmienia, więc podczas koncertu na Tent Stage cały namiot drżał od basu, tak że czasem uszy bolały. Ale muzyka jest naprawdę dobra, może niektórym wyda się usypiająca, ale głos Blake'a mnie osobiście zahipnotyzował.


Hit 6.
Brodka


Koncert Brodki to jeden z tych nielicznych na tegorocznym Open'erze, na który czekałam niecierpliwie i bardzo się cieszyłam (pozostałe zespoły były jedną wielką niewiadomą, mimo mojego rozeznania w temacie). Pech (czy też może fart) chciał, że w czasie jej własnie występu miała miejsce największa ulewa całego festiwalu. W końcu jednak dochodzę do wniosku, że być może właśnie warunki atmosferyczne sprawiły, że tak dobrze go wspominam. Im więcej instrumentów siadało z powodu zalania, tym lepiej bawiła się publiczność i chyba sama Brodka. Jakimś trafem deszcz zacinał dokładnie w stronę głębi sceny, więc z minuty na minutę na telebimie widać było coraz to większe kałuże. Tym bardziej spodobała mi się postawa Moniki, która za nic miała sobie zagrożenie wypadkiem, gdy skakała na swojej przemoczonej trampolinie, czy wszechobecną wodę, która mogła doprowadzić do zwarcia. Wszyscy bawili się świetnie, a gdy jedynym działającym instrumentem na scenie okazała się zwykła gitara akustyczna + akompaniament tamburynu, padły słowa "a capella, chuj!" i zabawa stała się jeszcze bardziej przednia. :)

To moje największe hity, tak sądzę. Do bardzo udanych zaliczyć mogę także:
a) Hurts


b) i The Wombats

Tyle hitów. Pora chyba najwyższa na kity? Open'er ma jednak to do siebie, że gdy coś zapowiada się na kit, w tym samym czasie gra kilka innych wykonawców, więc kity się po prostu omija. :) Jednak koncertu Prince'a czy M.I.A. ominąć nie wypadało, a jednak okazały się dla mnie zupełnie nieciekawe. Na Prince'a poszłam, bo wypada - taka gwiazda u nas, trzeba iść. Stałam w tłumie kilkanaście minut, by w końcu wspólnie ze znajomymi uznać, że może i wypada, ale szkoda czasu na jego koncert. Miałam tego farta, że pod koniec grał "Purple rain" (jedyny kawałek, który lubię z jego twórczości), a wtedy akurat byłam nieopodal, więc razem z kilkusetnym tłumem ruszyłam pod scenę wysłuchać jego największego hitu. :) M.I.A. natomiast rozczarowała chyba wszystkich - z relacji innych, z recenzji w gazetach i innych przekazów wiem, że tak dobrze zapowiadający się koncert był strasznym niewypałem. Podobnie jak z Prince'm, miałam farta i trafiłam na największy przebój - "Paper planes", więc moja jedyna potrzeba została zaspokojona. :)


I to by było na tyle odnośnie Open'era. Pewnie jest sporo do dodania, ale już tego Wam oszczędzę. :) Nie chcę też wyręczać AlterArtu w działaniach marketingowych, niech mają na co wydawać tą fortunę za bilety (w końcu na festiwalu bawiło się dobrych kilkadziesiąt tysięcy ludzi). Za rok, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, po raz kolejny zawitam na kosakowskim lotnisku, bo co jak co, ale Open'er jest wart poświęconego czasu czy nawet tych pieniędzy.

PS. Wkrótce relacja z CLMF - taka się ze mnie zrobiła światowa dziołcha, a jak!
PS2. Byłam dziś na "Północy w Paryżu"...
PS3. Ciekawostka na koniec - notkę zaczęłam pisać ok. 13:00, kończę o 21:19 - wow! Nie ma to jak przebudowa Węzła Karczemki i nieustanne przerwy w dopływie prądu! Tak to jest u nas, na wsi. ;)


1 komentarz:

  1. miło mi:)
    pewnie dlatego, że dużo rzeczy stamtąd bo tanio, acz nie inspirowałam się ich wnętrzami, nasz wystrój nie może być jakiś typowo kobiecy bo mieszkamy tam razem ja i B. :)

    http://kieliszek.fotolog.pl/gniazdo-cz-ii,2198295,link.html

    http://kieliszek.fotolog.pl/gniazdo-cz-i,2189450,link.html
    tu i tu więcej;p

    tak, to mój aparat, skąd zdziwienie?

    openera zazdroszczę bardzo, nie mogliśmy się w tym roku wybrać
    jak północ w Paryżu? warto iść do kina?

    OdpowiedzUsuń