piątek, 9 września 2011

You said you'd lend me anything, I think I'll have your company


"Najbardziej kasowa komedia Wood'ego Allen'a" głosi slogan reklamowy. Po raz kolejny przekonuję się, że ci wszyscy w Hollywood to mają życie miodem płynące dostając pochwały naprawdę za wszystko. :) Ale tak naprawdę to tylko moje czepialstwo, bo film w rzeczywistości mi się podobał i w pełni spełnił moje oczekiwania. Inna sprawa, że oczekiwania te nie były wygórowane - już przywykłam do tego, że mój gust filmowy nie pokrywa się z tym, co widzom oferuje król komedii, Woody Allen. Trudno się mówi, wszystkim dogodzić się nie da. Jeden jedyny film jego reżyserii podobał mi się tak autentycznie i uważam wręcz, że dokonał nim cudu - "Vicky Christina Barcelona". Jakiego cudu? To pierwszy film z udziałem Scarlett Johansson, w którym jej obecność wcale mnie nie drażniła. :) Zwykle nie mogę kobitki zdzierżyć, nie przepadam za nią. Zresztą za Penelope również, ale może nie będę się skupiała teraz na temacie nielubianych przeze mnie aktorek. Swoją drogą, nie znam osoby, której "Vicky..." się nie podobała, więc jak zwykle znalazłam coś, co uwłacza zasługom Allen'a. 

Wracając jednak do "O północy", to złego słowa o samym filmie powiedzieć nie mogę, ponieważ jest przyjemny, lekki i, o dziwo, okazał się zaskakujący. Wszystko za sprawą mojego "nieprzygotowania" - nie przeczytałam żadnych recencji, ulotek, więc nie wiedziałam, o czym tak naprawdę będzie. A ponieważ nie chcę psuć zabawy tym z Was, którzy być może jeszcze filmu nie widzieli, toteż nie zdradzę, o co w nim tak naprawdę chodzi. Także spojlowania nie będzie, don't worry. :) Myślę, że to uchowało tę produkcję przed moim ciętym językiem, że udało jej się mnie zaskoczyć i być może dlatego tylko nie wyszłam z filmu rozczarowana (pomijając przyzwyczajenie, że za Allen'em nie przepadam). 

Rozumiem jednak i moją mamę (zwłaszcza), i siostrę, które salę kinową opuściły z lekkim niesmakiem. Pierwsza z nich niedawno obejrzała "Co nas kręci, co nas podnieca" i na "O północy" leciała jak na skrzydłach, z nadzieją na nową dawkę humoru. Drugiej oczekiwania były bardzo zbliżone, po nasłuchaniu się ochów i achów od wszystkich dookoła. Jednym słowem, czekały na przysłowiowe "jaja jak berety" (hehe), a gagów i ciekawych tekstów w stylu wielkiego mistrza komedii było niewiele - zliczyć można je na palcach jednej ręki. Dlatego też ci, którzy spodziewają się po tym filmie ubawu po pachy, tak, z pewnością będą rozczarowani. Pomijając jednak ten błąd rzeczowy, że "O północy" komedią nie jest, wszystko w nim gra, tańczy i śpiewa - dobra obsada (Marion Cotillard <3, Rachel McAdams <3 czy nawet ten cały Owen Wilson, tym razem bez labradora-łobuza), ciekawa fabuła, klimat całego filmu. Na plus, zdecydowanie. Komedia czy nie, spodobać się powinna spodobać. :)

Dodam jeszcze, że dodatkowym atutem produkcji jest oczywiście sceneria - piękny Paryż jest niezawodnym wabikiem dla szerszej publiczności. Dla mnie, mojej siostry i mamy to był jeden z ważniejszych powodów wybrania się właśnie na ten film - już za tydzień to my będziemy wędrowały tymi uliczkami, patrzyły na te budynki, jadły tamtejsze specjały. :) "O północy w Paryżu" sprawiło, że wizja naszej jesiennej wyprawy stała się jeszcze bardziej realna i to, jak dla mnie, jego największa zasługa.



1 komentarz:

  1. muszę w zupełności się zgodzić był bardzo zaskakujący a przez to przyhemny w oglądaniu...
    warto się wybrać do kina :)

    OdpowiedzUsuń